Z prądem, czy pod prąd? Czyli jak zasilać elektronikę w podróży

z_cyklu_jakPod prąd; zawsze pod prąd, pod wiatr pod górę. Takie podróżowanie odpowiada nam najbardziej. Czasem jednak  nawet pod prąd warto podróżować… z prądem. Odpowiedź na pytanie JAK to zrobić znajdziecie w niniejszym poście, który otwiera nowy cykl na naszym blogu pt: Jak?

Wybieracie się w podróż i zabieracie ze sobą sprzęt elektroniczny? Jedziecie na kilka dni, a może to Wasza wymarzona podróż dookoła świata? Robicie dużo zdjęć, jesteście w ciągłym kontakcie ze znajomymi na portalach społecznościowych, a może po prostu korzystacie z nawigacji satelitarnej? Zabraliście ze sobą tablet, smartfona, laptopa, nawigację GPS, telefon satelitarny, czytnik książek elektronicznych, aparat fotograficzny lub odtwarzacz MP3. Podróżujecie samochodem terenowym, autostopem, pieszo, na rowerach, nartach lub jachtem?

Dopóki macie ze sobą zapasowe baterie lub akumulatorki, nie musicie się obawiać o zasilanie. Ale co w sytuacji, kiedy wasze urządzenie pokazuje niski stan naładowania baterii, a telefon jest już praktycznie martwy i sam się wyłącza? A w miejscu, w którym aktualnie przebywacie nie ma ludzi i wszechobecnych gniazdek elektrycznych. Przeczytajcie nasz artykuł i dowiedzcie się, jak w ciągu pięciu miesięcy naszej podróży z Polski w Ałtaj Mongolski poradziliśmy sobie z dostępem do energii elektrycznej.

Od czego zacząć? Najlepiej od dobrego planowania i przeglądania internetu :)

Wybierając się w podróż rowerową musieliśmy rozwiązać kilka problemów logistycznych: jak zasilić lustrzankę cyfrową Przema, być w ciągłym kontakcie z naszą rodziną, znajomymi i fanami, dostarczać materiał zdjęciowy i krótkie newsy sponsorom, nawigować w terenie jadąc rowerami oraz idąc przez stepy Mongolii. Wykorzystywać baterię słoneczną, prądnicę rowerową, a może na krótko podładować się gdzieś w podróży (w przydrożnym barze, sklepie, stacji benzynowej, u przygodnej osoby, etc.) .Jak to zrobić będąc w ciągłym ruchu i zatrzymując się na ok. 1-2 godzin postoju, nocując w odludnym miejscu w namiocie?

Nasza poprzednia podróż z Diuną przez Himalaje Garhwalu była nieplanowana, polegać musieliśmy wówczas na swoim doświadczeniu outdoorowym, sztuce improwizacji i dziele przypadku. Dzięki temu wiele się nauczyliśmy, a wiedza ta pomogła nam w zaplanowaniu kolejnej podróży. Mając w 2013 roku dosłownie kilka dni na przygotowanie się na trekking, kupiliśmy w sklepie turystycznym w Delhi ładowarkę słoneczną Suntrica. Był to niewielki panel solarny z wbudowanym bankiem pamięci, jedyny na jaki było nas wówczas stać. Niestety już w trakcie trekkingu okazało się, że panel ten nie jest w stanie naładować w pełni naszego telefonu komórkowego – po całodziennym marszu nasza poczciwa Suntrica ładowała akumulator w telefonie o zaledwie kilka procent. Nieco lepiej było z czytnikiem książek elektronicznych, który nie pożerał tak dużo energii (w przeciwieństwie do Agi, która codziennie przez zaśnięciem pochłaniała kolejną książkę). W efekcie codziennie stawaliśmy przed wyborem – czy podładować chociaż trochę komórkę (na wszelki wypadek), czy może ebook readera. O ładowaniu cyfrowej lustrzanki mogliśmy tylko pomarzyć. Najgorzej było w pochmurne dni – wtedy Suntrica przestawała działać. Od czasu do czasu ratowali nas mieszkańcy Himalajów, którzy wyposażeni byli w duże panele słoneczne ładujące akumulatory zdeponowane w ich glinianych chatach (w większych miastach była sieć elektryczna, która często nie działała – w Indiach prawie codziennie są przerwy w dostawie prądu). Mogliśmy wówczas podłączyć się na godzinę czy dwie i podładować baterie.

Wybierając się w Ałtaj Mongolski mieliśmy prawie dziewięć miesięcy na zaplanowanie podróży. Postanowiłem wówczas ostatecznie rozwiązać problem zasilania w prąd naszej elektroniki. A było co ładować – wzięliśmy ze sobą lustrzankę cyfrową, małą kamerkę HD, tablet, smartfona HTC One z bezprzewodową klawiaturą oraz czytnik książek elektronicznych. Nasza strategia była prosta – lustrzanką robimy zdjęcia, które wykorzystamy dopiero po podróży (podobnie z materiałami video z kamerki HD), smartfona użyjemy do komunikacji ze światem, nawigacji w terenie i innych zastosowań (dzięki różnym aplikacjom stworzonym na platformę Android), tablet posłuży nam do pisania relacji na bloga oraz wykonywania back-upu zebranych multimediów, a Agi codziennie przeczyta coś do poduszki korzystając z ebook readera (drugi czytnik szybko odesłaliśmy do domu, mnie pozostała lektura na HTC One). Tylko jak to wszystko naładować i mieć zawsze gotowe pod ręką? Jakie rozwiązania są sprawdzone i optymalne, a jednocześnie w zasięgu naszego budżetu?

Tutaj z pomocą przyszedł nam internet, a w szczególności fora i blogi podróżników rowerowych. Całe szczęście nie trzeba wynajdować na nowo koła. Inni już dawno rozwiązali większość problemów. Postanowiliśmy zatem skorzystać z ich doświadczenia. Oto do czego doszliśmy:

Energia z siły mięśni

Nasza podroż rowerowa miała trwać ok. 3 miesiące, w trakcie których mieliśmy zużyć sporo energii. Siłą rzeczy chcieliśmy chociaż część tej energii odzyskać i przeznaczyć na np. naładowanie aparatu fotograficznego. Dla mnie taka koncepcja to kwintesencja minimalizmu, ekologii i ekonomii: zużyj tylko tyle energii ile potrzebujesz na osiągnięcie swojego celu, a przy okazji postaraj się część tej energii odzyskać. Rower i dynamo idealnie się do tego nadaje.

W tym celu zainwestowaliśmy w rowery z prądnicą wbudowaną w piastę przedniego koła. Oryginalnie zasila ona przednie i tylne oświetlenie roweru, jednak po dokupieniu prostej ładowarki rowerowej USB część energii elektrycznej przeznaczyć można było na ładowanie naszego osprzętu (dzisiaj większość smartfonów, czytników ebook, tabletów i kamer ładuje się za pomocą złącza mikro lub mini USB). Wystarczy szybka przeróbka w instalacji elektrycznej roweru i już mogliśmy się cieszyć małą ładowarką. Na rynku istnieje kilka rozwiązań (w tym także polskie ładowarki dostępne na indywidualne zamówienie), my zdecydowaliśmy się na wodoodporny podzespół “Kemo M172”. Wpina się go między prądnicę w piaście, a oświetlenie roweru. Kemo M172 wyposażony jest w przełącznik trybu pracy – prąd albo zasila urządzenie USB, albo światła. Niestety wg producenta ze względu na ograniczoną wydajność nie jest możliwe zasilanie obu rzeczy jednocześnie, dlatego w ciągu dnia najlepiej jest ładować np. kamerkę, a wieczorem przełączyć się na światła rowerowe (chyba że przepisy danego kraju wymagają jazdy rowerem na światłach w ciągu dnia, całe szczęście nie są one egzekwowane w Rosji i Mongolii). Ładowarka Kemo M172 ma jeszcze jedną wadę – żeby rozpocząć ładowanie większości urządzeń USB należy poruszać się na rowerze z prędkością w przedziale od ok. 9 do 29 km/h. Ładowarka wprawdzie włącza się już przy prędkości ok. 4km/h (u nas była to prędkość, z jaką pchaliśmy rowery pod górę o ok. 6% nachyleniu), jednak wytwarzany wówczas prąd ładowania był poniżej 300 mA. Analogicznie – zjeżdżając z górki musiałem się pilnować, żeby nie przekroczyć granicznych 29 km/h – wówczas ładowarka odcina ładowanie i przywraca je dopiero po osiągnięciu prędkości ok. 25 km/h. Trochę to upierdliwe, ale przy naszej średniej dziennej prędkości oscylującej w granicach 11-12 km/h nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozłączenia ładowania.

Andrzej z LosWiaheros napisał kiedyś o uniwersalnej ładowarce Pixo-C-USB, która potrafi naładować każdy (niemalże) rodzaj akumulatorka dzięki zamontowanym w niej dwóm bolcom o zmiennym rozstawie. Co ciekawe źródłem prądu jest tutaj dowolne urządzenie USB, które można podłączyć z Pixo przez kabel mini-USB. Ładowarka rozpoznaje napięcie prądu niezbędne do naładowania włożonego akumulatorka przekształcając je odpowiednio ze źródła USB. Po połączeniu z ładowarką rowerową USB Pixo stanowi idealne wręcz rozwiązanie do ładowania baterii do cyfrowej lustrzanki. W praktyce ładowarki sprawdziły się wyśmienicie: każdy 1 km przejechany na rowerze to 1% naładowanego akumulatorka. A zatem po przejechaniu 100 km mam w pełni naładowaną baterię do mojej lustrzanki. W całej podróży mógłbym ją naładować ponad 60 razy… Jedynym minusem to brak zabezpieczenia przed deszczem (podczas ulewy ładowarkę Pixo-C-USB z akumulatorkiem musiałem zawijać foliową torebką, a całość wkładałem do przedniej sakwy Crosso, z której wystawał tylko kabelek USB idący od wodoszczelnej ładowarki Kemo M172). Ciężki akumulatorek miał też tendencję do wyskakiwania z mojej zielonej ładowarki. Temat rozwiązałem za pomocą gumki recepturki, która dociskała go skutecznie do urządzenia. Co ciekawe, Pixo-C-USB sprawdził się także w drugiej konfiguracji, a mianowicie wraz z …

Słońce świeci nad nami...

Panelem słonecznym. Aż się prosi, żeby część tej energii przechwycić i zmagazynować, a potem naładować nasz sprzęt. W tej podróży po prostu nie mogło go zabraknąć. Zwłaszcza że po 3 miesiącach podróży mieliśmy zrezygnować z rowerów i rozpocząć nasz dogtrekking. Długo zastanawialiśmy się nad tym, jaki produkt wybrać. Musiał być on odporny na trudy podróży rowerowej (np. ciągłe drgania i uderzenia), wodoodporny (na tzw. pierwszy deszcz, zanim nie schowamy go do sakwy), wydajny (także w warunkach częściowego zachmurzenia nieba) oraz z możliwością bezpośredniego podłączenia  ładowanego urządzenia oraz przenośnego banku energii (w przypadku magazynowania nadmiaru energii). Do tego w miarę lekki, łatwo składany i mocowany do różnych powierzchni (sakw rowerowych lub plecaka).

Szybki zwiad w internecie przekierował nas na stronę producenta systemów solarnych dla podróżników – firmę Goal Zero. Zdecydowaliśmy się na zakup panela Nomad 7 oraz ładowarki/banku energii Guide 10. Co ciekawe, cena tego zestawu w Polsce przekracza 500 zł, tymczasem w USA przy odrobinie szczęścia można go kupić poniżej 100 dolarów. Nam w zakupie pomógł wujek Przema, który akurat leciał ze Stanów do Polski (a gdy dowiedział się, do czego chcemy wykorzystać solarkę, podarował nam ją w prezencie. Dziękujemy!).

Nomad 7 sprawdził się niemal idealnie – jest on wyposażony w dwa porty (standardowy USB do ładowania urządzeń oraz specjalny port do ładowania Guide 10). Przy dobrym oświetleniu można zatem ładować np. czytnik ebook oraz magazynować nadmiar energii elektrycznej w banku energii. Niestety ładowanie przez standardowy port USB jest bardzo wolne – w większości sytuacji ładowaliśmy najpierw Guide 10, a dopiero potem podpinaliśmy pod panel pozostałe urządzenia. Wieczorem w namiocie mogliśmy je doładować z banku energii.

Guide 10 to tak naprawdę zwykła ładowarka akumulatorków AA lub AAA (Goal Zero dołącza do niej standardowo 4 akumulatorki swojej marki, można użyć też innych). Ma ona specjalne wejście umożliwiające podłączenie Nomada 7, wyjście USB oraz diodę LED, dzięki której bank energii może być podręczną latarką. W praktyce to najsłabsza część naszego zestawu – port do łączenia panelu słonecznego szybko się wyrobił podczas drgań i “przestał stykać” (przewód musieliśmy stabilizować w jednej konkretnej pozycji przyklejając go taśmą powertape do obudowy Guide’a), a pewnego dnia pękł nam styk pod jednym z akumulatorków sprawiając, że urządzenie stało się bezużyteczne (aby wszystkie 4 akumulatorki się ładowały, obwód musi być zamknięty). Stało się to w środku mongolskiego stepu i jedynym sposobem na naprawienie banku energii bez lutownicy było włożenie do slotu na akumulatorek i odpowiednie zagięcie kawałka aluminiowej blaszki, którą wycięliśmy z płytki odstraszacza na komary. Potrzeba matką wynalazków 🙂

Nomad 7 przeżył bez większych uszkodzeń – wprawdzie kilka pętelek mocujących panel do sakw urwało się po kilku dniach, ale udało nam się je przyszyć. Panel po 5 miesiącach wrócił porysowany – niestety każda pyłówka lub większy podmuch wiatru osadzał na nim piasek, który wycierał i zmatowiał nam jego powierzchnię osłabiając nieznacznie jego wydajność.

Panel słoneczny idealnie sprawdził się w połączeniu z innymi urządzeniami USB – ładowarką Pixo z akumulatorkami do aparatu fotograficznego lub kamerką HD, którą często zostawiałem na kilka godzin w terenie filmując ujęcia time-lapse (ładowanie odbywało się nawet podczas pochmurnych dni).

Czy jest prąd? Z wizytą w sklepie

A co jeśli cywilizacja jest na wyciągnięcie ręki? Chyba najprostsze zadanie mają podróżnicy, którzy na nocleg zatrzymują się w hotelu, hostelu, u dopiero co poznanych ludzi lub np. osób z Coachsurfing.org czy Warmshowers.org. Wtedy jedyny problem, do jakiego sprowadza się kwestia naładowania sprzętu elektronicznego to brak odpowiedniej wtyczki do lokalnego gniazdka lub okresowa przerwa w dostawie energii elektrycznej (często spotykane w krajach rozwijających się). To też może być frustrujące – wyobraźcie sobie nasze miny, kiedy po dwóch-trzech tygodniach trekkingu w Indiach schodziliśmy do większego miasta, żeby zrobić zakupy i skorzystać z hostelu, a tu akurat nie było prądu…

Jeśli jednak podróżujemy w miejscach cywilizowanych z myślą o noclegu w namiocie na łonie natury, to najłatwiej nam będzie się podładować o ludzi napotkanych podczas postojów. Jadąc przez Białoruś bardzo często zatrzymywaliśmy się na stacjach benzynowych (standardem nie odbiegających od stacji u naszych zachodnich sąsiadów oraz sieci stacji w Polsce). Mogliśmy wtedy skorzystać z toalety (biorąc prysznic w umywalce :), a przy okazji podładować np. komórki. W Rosji standard stacji benzynowych był już niższy, dlatego często na postojach prosiliśmy sklepowe, u których robiliśmy zakupy, pokazując na telefon i pytając, czy można się “padkluczyć”. Po czym znikaliśmy na kilka godzin przeczekując najgorsze upały nad pobliską rzeką czy jeziorem. Rosjanie są bardzo mili i zazwyczaj nie mieli problemu z podładowaniem sprzętu.

Czasami też zatrzymywaliśmy się w przydrożnych kafe-barach, gdzie kupując pielmiena lub bieliasz przy okazji mogliśmy podłączyć nasz czytnik lub komórkę. Niestety takie ładowanie trwało zazwyczaj kilkanaście minut, takie postoje były bardzo krótkie.

Magazynowanie - co zrobić z nadmiarem energii

Przy kilku urządzeniach elektronicznych nie narzekaliśmy na nadmiarowe dostawy prądu. Problem był raczej innej natury – czego użyć dzisiaj, czego teraz nie ładować? Jednak zdarzały się takie dni, kiedy większość sprzętu była już naładowana, a my robiliśmy “puste przebiegi”. Z pomocą przyszły nam banki energii (np. otrzymanym od HTC Polska wraz z telefonem) i zapasowe akumulatorki AA, które często wymienialiśmy w Goal Zero Guide 10. W rezultacie mogliśmy się zabezpieczyć przed gorszymi dniami, kiedy pauzowaliśmy w namiocie (np. podczas kilkudniowej choroby Przema lub Agi lub podczas 2-3 dniowych opadów deszczu).

A Wy jakie macie patenty na ładowanie urządzeń elektronicznych w podróży? Podzielcie się nimi z nami w komentarzach do tego tekstu.

© 2015, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.

5 Comments