Wataha w podróży odc.I, czyli z Munsiari do Lilam

Jak zamknąć w kilku słowach miesiąc wrażeń, zapierających dech w piersiach widoków, zapachów, smaków, spotkań i trudności, które wydają się nie do pokonania? To niemożliwe… dlatego w naszych głowach zrodził się pomysł napisania książki o naszej podroży na 4 łapy i 2 pary nóg… To po powrocie, a na razie relacja z początku naszych przygód:)

Wyruszyliśmy dokładnie miesiąc temu. Z Delhi do Munsiari podróżujemy taksówką z kierowcą, który okazuje się ironmanem – prowadzi 17 godzin z przerwą na lunch i herbatę. Droga jest kręta, kierowca co chwila ostro hamuje, trąbiąc niemiłosiernie na zakrętach. Diuna zwraca porcję karmy z poprzedniego dnia, my zaciskamy powieki by nie widzieć przepaści, które mijamy o centymetry, Agi żołądek podchodzi do gardła.

Munsiari okazuje się pięknym, wtulonym w zielone wzgórza miasteczkiem, z którego rozciąga się widok na ośnieżone szczyty pogranicza indyjsko – nepalsko – chińskiego.

Noc spędzamy w hotelu Milam Inn (600 Rps/noc w pokoju 2-osobowym). Pomimo tego, że wcześniej wielokrotnie słyszymy, że po Indiach nie da się (a raczej: „NIE DA SIĘ!!!”) podróżować z psem, właściciel hotelu nie widzi problemu w tym, że jesteśmy z Diuną i nawet, w związku z tym, że sezon turystyczny rozpoczyna się dopiero za miesiąc, daje nam rabat 🙂

Budzimy się o wschodzie słońca i zjadamy śniadanie na tarasie z widokiem na ośnieżone szczyty Panch Chuli, ku którym tęsknie kierujemy wzrok z myślą, że to właśnie tam już niedługo powędrujemy.

Yoga na tle Panch Chuli
Yoga na tle Panch Chuli

Naszym pierwszym celem ma być lodowiec Milam. Ze względu na bliskość granic z Chinami i Nepalem, aby tam dotrzeć, należy otrzymać pozwolenie od ITBP, Indo -Tybetańskiej “border police” stacjonującej w mieście. Niestety nie udaje nam się… Okazuje się, że przybywamy do Munsiari o miesiąc za wcześnie. Mimo naszych usilnych próśb i prób przekonywania, że jesteśmy doświadczonymi podróżnikami i wspinaczami, zostajemy powiadomieni, że ze względu na ilość śniegu i trudne warunki (“Risky Sir!”) otrzymujemy “permission” tylko do Lilam, pierwszej wioseczki na drodze do lodowca. No cóż… nie mamy wyjścia… Nie mamy wyjścia, ale mamy plan oszukania systemu i ominięcia punktu kontroli w Lilam… “Że my nie damy rady? ” 🙂

Posterunek ITBP w Lilam
Posterunek ITBP w Lilam

Nie dajemy, punkt kontroli jest usytuowany tak, że podróżnych widać już daleko w dole. Nie da sie go ominąć. Próbujemy więc “koła ratunkowego” czyli nieprawdziwego argumentu: “Na dole powiedziano nam, że zgodę na pójście wyżej możemy uzyskać tutaj”. To też nie działa – młody policjant jest bardzo miły, ale bardzo nieustępliwy… Pozostaje więc tylko “telefon do przyjaciela”. Dzwonimy do Manindera Kohli, przewodniczącego “The Himalayan Club” w Delhi, syna “TEGO” kapitana Kohli – uczestnika pierwszej indyjskiej wyprawy na Everest. To też nie działa. Nawet Maniderowi nie udaje się przekonać pograniczników. W finale gry tracimy wszystko… Nie dla nas miliony i wycieczki na lodowiec Milam. No cóż, może następnym razem…bo przecież na pewno bedzie następny raz 🙂

Póki co, postanawiamy spędzić noc w Lilam, które okazuje sie jeszcze bardziej zachwycające niż Munsiari, a jego mieszkańcy (czy raczej mieszkanki, bo to spotkanie z piękniejszą częścią ludności Lilam najbardziej zapadło nam w pamięć) niezwykle otwarci i gościnni. Kiedy zwiedzamy maleńką górską miejscowość, zostajemy zaproszeni na “czaj” (tutejsza bardzo słodka czarna herbata z mlekiem i przyprawami korzennymi) przez 4 kobiety (przedstawicielki czterech pokoleń), które siedząc na kamiennej posadzce przed krytą słomianą strzechą chatą, robią na drutach wyprawkę dla męskiego przedstawiciela piątego pokolenia. Siadamy na ziemi i popijając pyszną herbatę zagryzaną ciasteczkami odpowiadamy na pytania zadawane mieszanką hindi*, „hinglish” ** i międzynarodowej mowy rąk, potrząsań głową i uśmiechów. Obok kurtuazyjnych „ Which country?”, „Where you go?” i „Like?” , gdzieś między kolejnym łykiem herbaty, a przybywającym rządkiem robótki, pada pytanie najważniejsze… ”You children?”. Kiedy odpowiadamy, że nie, nie mamy dzieci, najmłodsza z kobiet ze zrozumieniem potrząsa głową i mówi -” New marriage?”
– Tak, odpowiadam z uśmiechem. Tak, myślę. Jesteśmy „młodym małżeństwem” 🙂 Przez krótkie sześć lat wspólnego życia dorobiliśmy się tylko jednego, kudłatego, czworonożnego dziecka. Coś na pewno jest z nami nie w porządku…
– Very good czaj, chwali Przemo ustami pełnymi mlecznego, słodkiego (czytaj: przeraźliwie słodkiego) płynu.
– You cow? – Pyta najmłodsza z kobiet.
– Nie, nie mamy krowy, mamy tylko psa, odpowiadam.
– To skąd bierzecie mleko?
– Ze sklepu…
– To w waszym kraju nie ma krów?
W tym momencie zrozumiałam swój błąd i krztusząc się ze śmiechu (w ustach mam oczywiście mleczno – herbaciany płyn) tłumaczę, że TAK, MAMY KROWY 🙂
– A bawoły?
– No, we don’t have Buffalos in Poland…
W kwestii bawołów, Indie: Polska, 1:0.

Popołudnie z mieszkankami Lilam
Popołudnie z mieszkankami Lilam

Nawet najlepsza herbata, tak jak i najpiękniejszy dzień, kiedyś musi się skończyć. Słońce chyli się ku zachodowi, to znak, że czas by się pożegnać, zejść niżej i poszukać miejsca na camping. Kiedy pytamy „naszego” policjanta o to, gdzie możemy przenocować, ten robi szeroki ruch ręką (uśmiechając się przy tym równie szeroko) i mówi:
– „You can choose”.

Wybieramy taras nieczynnego jeszcze hoteliku. Miejsce jest osłonięte od wiatru, widok „z okna” namiotu zapiera dech w piersiach (chociaż może to nie widok, ale objawy choroby wysokościowej?) a co najważniejsze – taras otacza metalowa barierka, do której możemy przypiąć Diunę.

Noc upływa nam spokojnie, za to poranek przynosi chwile grozy. Kiedy my zajęci jesteśmy składaniem namiotu i pakowaniem plecaków, Diuna zabija czas obserwując ptaka, który przysiadł na gałęzi pobliskiego drzewa. Nagle znika nam z oczu. Pomimo tego, że jest przypięta do barierki, pchnięta odwiecznym, wilczym instynktem wykonuje skok, który w założeniu ma doprowadzić do pochwycenia ofiary, a w praktyce, kończy się zawiśnięciem na obroży kilkanaście centymetrów nad ziemią, z tylnymi łapami młócącymi powietrze w poszukiwaniu oparcia. Strach o jej zdrowie ścina nam krew w żyłach. Czas potrzebny do zbiegnięcia po kilkunastu schodach dłuży się w nieskończoność, biegnąc mnożymy wagę psa przez liczbę kilometrów dzielących nas od najbliższego gabinetu weterynaryjnego (26 kg x 11 km). Kiedy wreszcie, po długich sekundach, udaje nam się dotrzeć do szarpiącej się jak ryba na haczyku Diuny i uwolnić ją, suka skomli przeraźliwie, podnosi jedną z tylnych łap i wyraźnie kuleje. Oględziny nie wykazują jednak widocznych uszkodzeń. Wygląda na to, że dopisuje nam szczęście. Diuna nie ma złamanej łapy, ani uszkodzonego biodra (takie diagnozy przychodziły na do głowy jeszcze chwilę wcześniej), jest tylko poparzona indyjskimi – wyjątkowo zjadliwymi (sprawdziłam to na własnej skórze) – pokrzywami i wystraszona.

Postanawiamy jak najszybciej wracać do Darkot (wioska w połowie trasy) i tam próbować złapać transport do Munsiari, by w razie potrzeby, gdyby pojawiły się jakieś niepokojące objawy, zabrać Diunę do weterynarza (w miasteczku jest tylko jeden weterynarz i to zajmujący się zwierzętami hodowlanymi).

Pierwsza część trasy, pomimo palącego słońca mija nam spokojnie.

Strome podejście pod górkę
Strome podejście pod górkę

Po dłuższym odpoczynku i kąpieli w rzece ruszamy, by pokonać ostatni odcinek dzielący nas od „szosy” (czyli piaskowej drogi przejezdnej dla jeepów i ciężarówek) – ostre podejście po osuwistym zboczu. Okazuje się jednak, że pochwaliliśmy piękno dnia na długo przed zachodem. Jest południe, idziemy w pełnym słońcu. W połowie wzgórza Diuna zaczyna dyszeć i charczeć. Wyraźnie oddychanie przy wzmożonym wysiłku sprawia jej trudność. Na szczęście, kiedy docieramy do drogi, udaje nam sie złapać stopa (tak, „prawdziwego” stopa, za którego – co w Indiach rzadkie, nie musimy płacić!) – ciężarówkę wiozącą robotników drogowych do Munsiari.

Na pakę pakujemy siebie, plecaki i psa. Już po chwili ciężarówka rusza, by po kilkuset metrach z ostrym szarpnięciem zahamować awaryjnie tuż nad przepaścią. Okazuje się, że od drgań odpada nakrętka łącząca przednie koło z układem kierowniczym. Kierowca traci zdolność sterowania samochodem, może jedynie użyć hamulca, co kończy się gwałtownym zatrzymaniem i na szczęście tylko guzem na głowie Przema, który uderza o pakę jeepa. Gdyby nie zimna krew kierowcy – byłby to tragiczny koniec naszej podroży. Na szczęście usterkę udaje się usunąć i już po upływie ok. godziny ruszymy w dalszą drogę do miasta. Po chwili sytuacja się powtarza – nakrętka znowu spada. Jeszcze raz czekamy na usunięcie usterki, po czym zajeżdżamy do bazy robotników.

Tylko jedna śrubka, krok od śmierci
Tylko jedna śrubka, krok od śmierci

 

Przerwa na lunch 🙂 Zostajemy poczęstowani owocami i słodyczami i cierpliwie czekamy na dalszą podwózkę. W końcu, docieramy do mechanika samochodowego w Munsiari. Tu wysiadamy, ale to jeszcze nie koniec – przed nami kilka kilometrów dzielących nas od hotelu, który znajduje się na wzgórzu po drugiej stronie miasta. Ten odcinek pokonujemy pieszo. W drodze okazuje się, że Diuna z minuty na minutę wyglądała coraz gorzej i oddycha z trudem. Uszkodzenia wewnętrzne, obite płuca? Do głów przychodzą nam najczarniejsze scenariusze.

Postanawiamy jednak nie poddać się panice, odpocząć w hotelu i poczekać co przyniosą najbliższe godziny. Przecież zawsze można zacząć panikować później… Na przykład w gabinecie weterynaryjnym, kiedy trzeba będzie przekonać weterynarza, że chociaż Diuna nie jest krową/kozą/bawołem (niepotrzebne skreślić) to i tak trzeba ją leczyć…

Na szczęście nie jest to konieczne. Odpoczynek i pełna miska przynosi cudowny skutek. Następnego dnia Diuna jest już okazem zdrowia pełnym energii i szalonych pomysłów psem (nie mówimy tu oczywiście o zdrowiu psychicznym 🙂

Ruszamy więc dalej, przez szczyt Khuliya i lodowiec Namik do doliny Pindari…ale o tym napiszemy następnym razem 🙂

Namaste!

* język, którego „nie możesz nie rozumieć”. Przecież mówi się do ciebie bardzo głośno i wyraźnie!
**według Hindusów najczystsza forma angielskiego, w pełni zrozumiała dla turystów.

© 2013 – 2014, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.