Trochę smutno, trochę źle…czyli o tym, że (podobno) kryzysy są rozwojowe
|Ten wpis dedykuję Oldze, która przypomniała mi, że od dwóch tygodni go jeszcze nie skończyłam 😉 A więc (tak, wiem Mamo – “nie zaczyna się zdania od więc”) Drodzy Czytelnicy, Kochana Olgo, trochę o tym, co wydarzyło się w drugim tygodniu naszego pobytu w New Delhi:
No i stało się. Pierwszy kryzys w teamie…Zanosiło się na to już wcześniej, ale jak to często bywa (niestety) rosło, rosło i wreszcie wybuchło…a raczej, pozwoliliśmy temu urosnąć i wybuchnąć.
Co się wydarzyło?
Niby nic wielkiego, kilka niedomówień, bariera językowa, brak czasu na jasną komunikację, ale wystarczyło abym poczuła się niepotrzebna, sfrustrowana…wściekła. Przemo oczywiście przyjął wszystko spokojniej, ale ja (jak to ja) tak nie potrafię. A może też po prostu nie chcę? Bardzo ważne jest dla mnie to w jaki sposób ludzie mnie (i siebie na wzajem) traktują i sposób w jaki się komunikują…jeśli coś jest nie tak, denerwuję się (wiem, że często za bardzo) a w końcu zaczynam płakać…Tak, wiem, że wiele łatwiej byłoby po prostu porozmawiać o problemach, ale… jestem trochę jak chmura burzowa, która rośnie, rośnie aż w końcu ciska piorunami i sieka deszczem – inaczej nie potrafię 🙁
A było o co się złościć…
To miała być miła niedziela. Sesja fotograficzna w szkole yogi, a wieczorem, polska kolacja (placki ziemniaczane, których Apoorva próbował podróżując po Polsce, i o których zrobienie poprosił) w naszym mieszkaniu; ale jak to zwykle w Indiach bywa, nic nie poszło zgodnie z planem…
Najpierw wielogodzinne opóźnienie spowodowane brakiem tła fotograficznego, które Apoorva miał załatwić już tydzień wcześniej. I może przyjęłabym to spokojnie, gdyby nie fakt, że oboje z Przemem codziennie przypominaliśmy Apoorvie o tym, by załatwił tło i codziennie wszystko było od tego ważniejsze (łącznie z wieczornymi randkami)…Nie, wtedy jeszcze nie wybuchłam…spędziliśmy cztery miłe godziny w towarzystwie Zubina (nauczyciela yogi), jego włoskiej dziewczyny – Sary i oczywiście Diuny (bo staramy się wszędzie ją ze sobą zabierać).
Ciskać piorunami zaczęłam dopiero wieczorem, kiedy to Gael (Francuz, redaktor naczelny gazety) podszedł do mnie i powiedział, że chyba jednak zrezygnujemy z kolacji u nas, bo robi się późno…” – Ok, niech będzie” pomyślałam…”trudno, przygotowaliśmy rano ziemniaki; ale może lepiej będzie po zdjęciach pójść na wspólną kolację gdzieś w mieście.”
Tylko, jak się okazało chwilę później, nagle plany uległy zmianie…sesja miała się przedłużyć ale nikt nie powiadomił o tym ani mnie, ani (!) Przemka, który po zrobieniu wszystkich zdjęć na które się wcześniej umawialiśmy, zaczął chować sprzęt…
W końcu wybuchłam, żeby nie popełnić zbrodni w afekcie, wyszłam na balkon i tam sobie odpłakałam całą złość…Na wspólną kolację oczywiście już nie mieliśmy ochoty. Poprosiliśmy Apoorvę żeby odwiózł nas do domu i po drodze wyjaśniliśmy co się wydarzyło…
Tak, kryzysy są rozwojowe 🙂 Było trudno, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko; a Apoorva wreszcie poświęcił nam czas by bardziej wciągnąć w cały projekt – dzięki temu wiemy, jakie są nasze zadania i kto w Teamie odpowiedzialny jest za co…
A Gael, cóż z nim też pogadaliśmy przy śniadaniu następnego dnia, dzięki temu możemy nadal razem pracować…, a że cieszę się, że jednak nie będzie z nami mieszkał (tak zdecydował jeszcze przed całą tą sytuacją, argumentując – z resztą prawdziwie – że w miejscu gdzie mieszkamy, nie ma gdzie biegać)…no cóż…SHIT HAPPENS ;p
A oto co robiliśmy czekając na tło… Dogya, czyli psia yoga 🙂



© 2013, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.
Trzymamy kciuki w Wawie 🙂