Marzenia vs. rzeczywistość, czyli Wataha w Tavan Bogd Uul

No i stało się… słowo – ciałem, marzenie – rzeczywistością. Po 84 dniach podróży – pod górę, pod słońce, pod wiatr, … dzięki sile własnych mięśni i pomocy dobrych ludzi (dach nad głową, pomoc w leczeniu Diuny, autostop), 20 lipca dotarliśmy do Olgij – miasta będącego stolicą zamieszkanej głównie przez ludność pochodzenia kazachskiego (tak, tak — łatwiej tu spotkać płasko-dachy dom z glinianych, suszonych na słońcu cegieł, niż “prawdziwą” jurtę!) prowincję Bayan Olgij. To tutaj kończy się pierwszy – rowerowy etap naszej podróży; tutaj zaczyna się przygoda, dla której przebyliśmy tak długą drogę.

Stąd ruszamy na długi spacer z psem, dogtrekking przez ałtajski step ku ośnieżonym, czterotysięcznym szczytom położonego na styku granic Mongolii, Rosji i Chin masywu Tavan Bogd Uul. To tutaj znajduje się najwyższy szczyt Mongolii (4374 m n.p.m.) którego nazwa oddaje jego charakter: Chuj ten – Chłodny. Nie zimny i nie lodowaty… Po prostu chłodny. Tak, jak chłodna może być góra niższa o połowę od tych naj – wyższych i naj – zimniejszych.

Chłodny szczyt ma być naszym celem, zwieńczeniem podróży, przysłowiową ‘wisienką na torcie’ tysiąckilometrowego dogtrekkingu – bo właśnie taki dystans chcemy pokonać wędrując z psem przez mongolski Ałtaj. Kiedy docieramy do Olgii, okazuje się jednak, że nie jest to takie proste… – Chcecie spędzić dwa miesiące na pograniczu mongolsko – rosyjsko – chińskim? Musicie wystąpić o specjalne zezwolenie od border police… – Poinformował nas mr. Canat – właściciel agencji turystycznej Blue Wolf Travel – W zeszłym roku wprowadzono nowe zasady poruszania się w strefie przygranicznej – turyści wybierający się w okolice granicy z Chinami mają obowiązek wynajęcia lokalnego przewodnika. Jeśli natomiast zależy wam na tym, by podróżować na własną rękę – otrzymacie specjalne urządzenie GPS, które będziecie musieli mieć zawsze przy sobie, tak by w każdej chwili można było wyśledzić waszą pozycję. Nie chcemy przecież byście przypadkiem nagle znaleźli się w Chinach… Oczywiście, że nie chcieliśmy, ale jeszcze mniej chcieliśmy znaleźć się w Orwell’owskiej rzeczywistości, w której każdy nasz krok jest śledzony i rejestrowany… – Chcecie być sami w górach, przez dwa miesiące? A jeśli coś się wam stanie? Kto będzie za to odpowiadał? Szefa straży granicznej, z którym spotkaliśmy się by szczegółowo omówić plan naszego trekkingu, nie przekonało ani nasze doświadczenie górskie, ani legitymacja prasowa National Geographic Traveler. Dopiero kiedy ograniczyliśmy nasz plan do trekkingu dnem płaskodennych polodowcowych dolin, wzdłuż rzek Khovd i Cagan, z Olgij do base camp’u nad lodowcem Potanina, otrzymaliśmy ważne przez 30 dni pozwolenie… nie otrzymując obowiązkowego urządzenia szpiegującego. Wielki Brat na chwilę przymknął oczy…

200 kilometrów w jedną i tyle samo w drugą stronę. Daleko… ale nie dość daleko. Mieliśmy przecież przejść 1000 kilometrów, dwa razy więcej niż podczas zeszłorocznej ‘himalajskiej odysei’… Wielki Brat uśmiechnął się ironicznie… – Nie tym razem Towarzysze! Nie tym razem. Bo tym razem trzeba przełknąć gorzką pigułkę porażki i wziąć psa na długi spacer… Bo choć nie tak długi, jak zakładaliśmy, to przecież nadal będzie to dogtrekking przez mongolski Ałtaj! Robimy więc przepak – sakwy Crosso zamieniamy na tanie plecaki kupione na lokalnym bazarze, a przyczepkę NordicCab, przebudowujemy tak, by od tej chwili służyła nam do pieszego transportu ciężkiego bagażu. Rowery zostawiamy w garażu na terenie hostelu Blue Wolf, w którym spędziliśmy ostatnie cztery noce. Tam też zostawiamy wyładowany po brzegi zapasami jedzenia wór Crosso, który mr. Canat obiecuje wysłać nam do base campu wraz z grupą turystów wybierających się tam wynajętym samochodem. Ze sobą zabieramy tylko zapas jedzenia dla nas i Diuny na okołotygodniowy trekking do bazy pod lodowcem (aprowizacja w Mongolii to główny problem trekkera, tutaj nie ma wiosek położonych wysoko w górach, gdzie można kupić ryż i soczewicę; tak robiliśmy w Himalajach Garhwalu. Stąd decyzja o nadaniu depozytu jedzenia i gazu do gotowania).

Wszystko wydaje się układać. Do rozwiązania pozostaje jeszcze ‘tylko” problem wody. Pierwsze 70 kilometrów – z Olgij do Tsengel – ostatniej wioski na trasie, prowadzi bowiem przez tereny pozbawione źrodeł pitnej wody. Rozważamy przejechanie tego fragmentu trasy wynajętym samochodem (tzw. marszrutką), ale w końcu decydujemy się zaryzykować – zaopatrzeni w zapas wody na dwa dni, opuszczamy miasto i krok za krokiem, łapa za łapą zagłębiamy się w mongolski step.

Prosta, prawie płaska, piaszczysta droga ginie gdzieś za horyzontem. Powietrze drży w palących promieniach słońca. Wszechogarniająca przestrzeń zdaje się nas połykać… Coś dziwnego dzieje się z odległością – brak punktów odniesienia sprawia, że sami już nie wiemy… przeszliśmy kilometr, pięć, a może stoimy w miejscu? O tym, że jednak pokonujemy przestrzeń przypomina nam palący ból łydek, odzwyczajonych od tej prostej czynności jaką jest chodzenie. Prawie 80 dni na rowerze. Teraz nogi boleśnie przypominają sobie o swoim pierwotnym przeznaczeniu. Krok za krokiem, oddech za oddechem… Tą swoistą medytację od czasu do czasu przerywa huk silnika przejeżdżającego obok motocykla czy samochodu terenowego. Kiedy mija nas ciężarówka wioząca drewniane słupy i wielką szpulę z kablem, machamy rękami w międzynarodowym geście oznaczającym “stój”. Udało się. Ciężarówka zatrzymuje się, a siedzący między palami robotnicy przesuwają się nieznacznie by zrobić nam miejsce na pace. Po kilku godzinach jazdy na wybojach docieramy do Tsengel. Stąd poprowadzą nas już rzeki. Kiedy my ruszamy w dalszą drogę, nasi kompani podróży kopią już pierwszy dół pod słup telefoniczny.

Kilka kilometrów dalej rozbijamy namiot. Pierwszą noc w mongolskim Ałtaju spędzamy w pobliżu muzułmańskiego cmentarza. Kiedy rano pakujemy się by ruszyć w dalszą drogę, okazuje się, że to nie jedyna nekropolia w pobliżu… Wokół naszego namiotu bielą się zwierzęce kości – fragmenty nóg, czaszki i rogi należące do dziesiątek zarżniętych kóz i owiec. W czasie kolejnych dni będziemy spotykać wiele takich miejsc – pasterskich szałasów otoczonych hałdami suszących się na słońcu odchodów, resztek wyprawionych skór i kości. Zycie miesza się tu ze śmiercią w odwiecznym tańcu Dance macabre. Zwierzęta są źródłem pożywienia i skór dokładnie tak samo, jak dziesiątki lat wcześniej… Nie, to nie jest kraj dla wegetarian. Pakując plecak odwracam więc wzrok, ale nie oceniam. Nie mam do tego prawa.

Ruszamy w dalszą drogę. Niską, typową dla stepu roślinność zastępuje intensywnie zielona, wysoka trawa. Kiedy zatrzymujemy się na chwilę by zdjąć wierzchnie ubrania, Diuna zajmuje się jedzeniem “zieleniny”. Czyżbyśmy jej nie dopilnowali? – myślimy. – Czyżby zjadła jedną ze starych kości, których tak wiele wokół? A może po prostu się przeziębiła? Dźwięki jakie wydaje przywodzą na myśl psi kaszel. Kiedy jednak mimo tego, że zwraca całą porcję karmy z poprzedniego wieczora, nasz pies znowu kompulsywnie zjada najtwardsze części kwitnących na czerwono traw, zaczynamy się naprawdę martwić. Sytuacja pogarsza się z chwili na chwilę. Diuna charczy i krztusi się. Postanawiamy zatrzymać się dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą usiedliśmy. Rozbijamy obóz i martwiąc się coraz bardziej rozważamy różne możliwości. Bierzemy pod uwagę powrót do Tsengel i poszukiwanie transportu z powrotem do Olgii, by w razie potrzeby stamtąd, w poszukiwaniu dobrego weterynarza ruszyć dalej do Ułan Bator. Najczarniejszy scenariusz, który pojawia nam się w głowach mówi o tym, że nie zdążymy, a wtedy pozostanie nam jedno- sprawienie by Diuna nie cierpiała. Tak, na to też jesteśmy przygotowani… tylko czy na pewno?

Odpędzamy czarne myśli i postanawiamy zaczekać do rana. Diuna gorączkuje, a my gorączkowo przeszukujemy psią apteczkę w poszukiwaniu odpowiedniego leku. Niepewność sprawia, że trzęsą nam się ręce. Jesteśmy poza zasięgiem sieci komórkowej, nie możemy więc skonsultować się z Kubą – naszym zaprzyjaźnionym weterynarzem w Polsce. Tym razem sami musimy podjąć decyzję… Aplikujemy Diunie steryd i silny antybiotyk. Więcej nie możemy zrobić, pozostaje tylko czekać. Rano wydaje się, że Suka czuje się lepiej – gorączka spadła. Jednak sposób w jaki się porusza – kołysząc się z boku na bok, wskazuje, że jest bardzo osłabiona. Postanawiamy więc wrócić w pobliże Tsengel, by złapać zasięg i telefonicznie skonsultować się z weterynarzem. Idąc bardzo powoli pokonujemy kilka kilometrów i znów rozbijamy namiot. Rozdzielamy się. Ja zostaję, by opiekować się psem, a Przemek rusza do wioski, by zadzwonić do Kuby. Wraca po kilku godzinach. W tym czasie Diuna wymiotuje po raz ostatni i czuje się znacznie lepiej. Nadeszło oczekiwane przesilenie. Telefoniczna konsultacja weterynaryjna przynosi diagnozę podobną do tego, co sami wydedukowaliśmy – przeziębienie. Zalecenia – podawać antybiotyk, odpoczywać i czekać. Umawiamy się na kontakt następnego dnia około 16:00 lokalnego czasu i po prostu czekamy… Następnego dnia Diuna odzyskuje energię i wygląda na zupełnie zdrową. Ten dzień poświęcamy jednak jeszcze na odpoczynek. Kiedy kolejnego dnia ruszamy dalej, mamy nadzieję, że to co złe, zostawiliśmy za sobą. Radość trwa jednak krótko. Dwa dni później choroba dopada mnie. Nocujemy na brzegu lekko słonego jeziora Zagast Nuur, ale piękno krajobrazu dla mnie przestaje istnieć. Zatrucie pokarmowe objawiające się ostrą biegunką zupełnie odbiera mi siły. Znów pozostaje nam czekanie. Kilka godzin (i dwie dawki nifuroksazydu) później czuję się na tyle dobrze, że postanawiamy wolno ruszyć dalej. I znów udaje nam się przejść zaledwie kilka kilometrów. Na więcej po prostu brak mi sił. Kiedy mija ból brzucha, pojawia się osłabienie i senność, które zmusza nas do rozbicia obozu już w połowie dnia.

Tylko Przemkowi – najsilniejszej jednostce w naszym stadzie – udaje się uniknąć problemów zdrowotnych. Na szczęście – bo nie mamy już ochoty na kolejny dzień opóźnienia. Wreszcie udaje nam się złapać rytm wędrówki. Rano – śniadanie (kasza manna z rodzynkami i kawa 3-w-jednym), później marsz do około 13, krótka przerwa na zupkę chińską pospiesznie zjedzoną przy drodze i znów marsz do zachodu słońca. W ten sposób, siódmego dnia od wyruszenia z Olgij, docieramy do Parku Narodowego Tavan Bogd. Przy wejściu do parku znajduje się kilka jurt, w jednej z nich – mini sklep, a właściwie dwa kartony z drobiazgami, w którym zaopatrujemy się w 6 zupek błyskawicznych (poza tym, można tam kupić jedynie papierosy, zapałki, czaj i Sprite’a), inną jest siedzibą strażników parku (chociaż tego nie jesteśmy do końca pewni, nikt tutaj nie wygląda jak oficjalny urzędnik, ludzie ledwo co mówią po rosyjsku). To tutaj mamy odebrać depozyt z jedzeniem na kolejne tygodnie. Kiedy jednak pytamy po rosyjsku o sumkę Crosso, okazuje się, że nic takiego nie przyjechało. Nie dobrze – kończą nam się zapasy, a przecież chcemy spędzić w górach jeszcze około dwóch tygodni. Postanawiamy jednak ruszyć dalej. Od bazy pod lodowcem dzieli nas już tylko kilkanaście kilometrów. To na tyle blisko, że za dzień, czy dwa możemy tu wrócić by jeszcze raz zapytać o nasze zapasy.

Wędrujemy przez dolinę rzeki Cagan. Droga – dotychczas szeroka i wygodna zmienia się w wąską ścieżkę, która raz wznosi się, raz opada by wreszcie zniknąć zupełnie gdzieś między kamieniami. Czasami musimy przeprawić się przez rwący nurt…

Nasza przyczepka, która wcześniej sprawowała się idealnie, w takim terenie nie daje rady. Nie chcemy jej zniszczyć, postanawiamy więc, że ostatnich kilka, dzielących nas od base camp’u kilometrów pokonamy niosąc wszystkie bagaże na plecach. Zawartość przyczepki przepakowujemy do naszych zakupionych na bazarze w Olgij plecaków made in china, które jednak nie wytrzymują takiego obciążenia i po prostu się rwą. W końcu jakoś udaje nam się umieścić cały nasz majdan na plecach naszych i Diuny (suka w sakwach Ruffwear dźwiga apteczki), a przyczepkę chowamy między kamieniami. Później po nią wrócimy!

Jesteśmy na wysokości ok. 3000 m n.p.m. Pogoda się załamuje, zaczyna padać śnieg. Temperatura spada gwałtownie. Wiemy, że przed nami znajduje się base camp, nie wiemy tylko jak daleko przed nami. W końcu, przemoczeni i przemarznięci postanawiamy rozbić namiot. Bazy poszukamy jutro…

Rano budzi nas słońce, po śniegu wokół ani śladu. Bieli się jedynie na zboczach otaczających nas gór. Pakujemy się i ruszamy by po zaledwie kilometrze ujrzeć cel naszej wędrówki. Byliśmy tak blisko… Przed nami roztacza się widok na lodowiec Potanin i czterotysięczne szczyty: Malchin, Nairamdal i Chujten.

W base campie znajduje się jedna jurta zajmowana przez przewodników górskich, kilka turystycznych namiotów i większy namiot – mesa, z którego wychodzą nam na spotkanie dwie kobiety o mongolskich rysach. – Witajcie! – zagadują po angielsku. – Skąd jesteście? Macie ochotę na herbatę lub kawę? Oczywiście, że mamy. Kawa to produkt, który kończy się nam jako pierwszy… Rozbijamy więc namiot w dalszej części obozowiska i ruszamy w odwiedziny. Kobiety są tutaj, by gotować dwójce wspinaczy z Singapuru i Hongkongu. Poza nimi, w obozie jest też dwójka francuzów – ojciec i syn z mongolskim kucharzem (znowu czujemy się jak w Indiach, gdzie każdy trekker zabiera ze sobą przewodnika, porterów i kucharza). Do kawy kobiety podają chleb, który właśnie upiekły w warunkach obozowych. To najlepszy chleb jaki jedliśmy od wyjazdu z Polski. Przy kawie pytamy o nasz zaginiony bagaż. – Nie, nic takiego tu nie przywieziono. – Szkoda, bo właśnie kończy nam się jedzenie. Została nam jeszcze kasza, ryż i makaron i nic poza tym – mówimy zgodnie z prawdą. Działa to jak zaklęcie. Od tej chwili, kilka razy dziennie będziemy dostawać prezenty w postaci gotowanego ryżu, kilku kromek chleba, zupek chińskich, ciastek i kawy. A Diuna będzie karmiona resztkami mięsa i kości.

Resztę dnia spędzamy susząc ubrania, czytając i gapiąc się na góry. Z tego gapienia i rozmów z przewodnikami i wspinaczami wynika decyzja o kolejnej zmianie planów. Chujten, chłodny szczyt okazuje się być dla nas niedostępny. Nie mamy ze sobą sprzętu do wspinaczki zimowej (po prostu nie zmieścił się do bagażu, kóry pakowaliśmy przed wyjazdem z Polski), ani nawet porządnych butów (to też nasza świadoma decyzja – nie chcieliśmy wozić przez trzy miesiące bagażu, który potrzebny nam będzie na jeden tylko dzień. Zamiast tego kupiliśmy tanie chińskie podróby, które okazały się przemakać i rozklejać już po pierwszym dniu). Mamy natomiast psa, dla którego dwudniowa wspinaczka w lodzie i śniegu to o wiele za dużo. Z bólem serca rezygnujemy więc ze zdobywania najwyższego szczytu Mongolii i obieramy odrobinę niższy i o wiele łatwiejszy – bo trekkingowy, nie wspinaczkowy – cel: Malchin. Szczyt o wysokości ok. 4030 m n.p.m. Ruszamy tam wcześnie rano kolejnego dnia. Wiodąca na szczyt ścieżka najpierw wije się między kamieniami wielkiego rumowiska, by później prowadzić prosto w górę przez utrzymujący się w pobliżu szczytu śnieg. Diuna, widząc otaczającą nas biel zaczyna kopać, lizać i gryźć śnieg. Chce się też w nim wytarzać ze szczęścia. Dla bezpieczeństwa, by nie ściągnęła mnie z trasy, spuszczam ją ze smyczy. Szczęśliwa biega w górę i w dół między Przemkiem, a mną kontrolując liczbowy stan stada. Na szczyt docieramy po około trzech godzinach marszu. Widok, który rozpościera się przed nami zapiera dech w piersiach. Z jednej strony Jego Chłodna Wysokość, z drugiej – szczyty rosyjskiego Ałtaju wraz z królową Biełuchą.

Szczyt Malchina zdobi kamienne ovoo z flagami modlitewnymi w barwach błękitu i słonecznej żółci. Wśród drobnych ofiar składanych przez odwiedzających szczyt turystów znaleźć można cukierki, fragmenty ubrań, a nawet zdjęcia. My też zostawiamy coś po sobie – flagę Pakera i wszywkę Fundacji Fair For Pets, którą odrywamy z plecaka. Jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć, krótka sesja dla sponsorów i już po wszystkim… możemy wracać.

Możemy, ale nie chcemy. Pomimo silnego wiatru postanawiamy przedłużyć tę chwilę i wyjmujemy z plecaka butlę z gazem i Jetboil’a, którego napełniamy śniegiem. Świeżo zaparzona herbata ma smak spełnienia.

– To co? Na dół? – Głos Przemka wyrywa mnie z zadumy. – Tak, chodźmy. Odpowiadam, ale nie ruszam się z miejsca. – Byłbym zapomniał… – Tym słowom towarzyszy łobuzerski błysk w niebieskich oczach i sięgnięcie do kieszeni. – Zostaniesz moją żoną? Napływające do oczu łzy na chwilę przysłaniają mi rysunek psiej łapki zdobiący pierścionek zamiast oczka. – I będziemy się kłócić do końca życia? – Do końca życia i jeden dzień dłużej 🙂

W obozie zostajemy jeszcze jeden dzień. Odpoczywamy i obserwujemy sąsiadów, których norka znajduje się dziesięć metrów od naszego obozu. Susły (po mongolsku zurm) – bez nich step wydawałby się martwy. Rano u wejścia do naszego namiotu zjawia się cała procesja. Azjatyccy wspinacze chcący życzyć nam szczęścia w dalszej podróży i nasze mongolskie przyjaciółki z reklamówką pełną jedzenia. – To dla was, na drogę, żebyście nie byli głodni! Wasz bagaż przecież nadal nie dojechał… Bagaż. Zastanawiamy co się z nim stało. Może trafił w inne miejsce, albo w ogóle nie został wysłany? Coż, dzięki paczce z jedzeniem, którą dostaliśmy w base camp’ie spokojnie możemy dalej wędrować, ale jeśli nie odnajdziemy bagażu, w którym znajduje się zapas psiej karmy, znacznie skomplikuje to naszą późniejszą sytuację w Mongolii. Zamiast jednak martwić się na zapas, po prostu ruszamy w drogę powrotną, kolejne 200 kilometrów przez góry i step. Tym razem jednak, zamiast drogi prowadzącej wzdłuż rzeki decydujemy się na inny wariant – drogę prowadzącą w kierunku północnym, używaną przez przewożące turystów samochody.

Droga jest szeroka i stosunkowo płaska. Wydaje się być idealna, by wędrować po niej ciągnąc za sobą przyczepkę z bagażem. Wydaje się… Kiedy oddalamy się od base camp’u o kilkanaście kilometrów, czuję, że coś jest nie tak. Przyczepka, którą mam podpiętą do specjalnej uprzęży nagle zaczyna stawiać opór. – Coś się stało z kołem – informuję Przemka jeszcze nie wiedząc, na co patrzę. – No to koniec! Jesteśmy uziemieni. Pękła nam oś… To była dobra przyczepka, tyle zniosła do tej pory…

I znów pozostaje nam czekanie. Znów nie wypełnimy planu. Znów… I chociaż dłonie same zaciskają się w pięści, a do oczu napływają łzy, po prostu czekamy. Nie damy rady wędrować z taką ilością bagażu, nie mamy też czego wyrzucić. Jedyne co możemy zrobić, to czekać, aż jeden z samochodów wiozących kolejną grupę zmierzających do base camp’u turystów, będzie wracał do Olgii.

Udaje się. Po kilku godzinach oczekiwania zatrzymujemy zmierzającą w dół marszrutkę. – Możemy się z wami zabrać do Olgii? – Kierowca kiwa głową. – A ile to będzie kosztowało? – Kierowca wymienia cenę, która znacznie przekracza sumę, którą dysponujemy. 150 000 tugrugów, równowartość ok. 250 złotych. Nie, za tyle nie pojedziemy. Mamy czas. Możemy poczekać. W czekaniu jesteśmy naprawdę dobrzy… Kierowca włącza silnik i rusza. Po dziesięciu metrach zmienia jednak zdanie. Przecież kurs ma już z góry opłacony przez Niemców. – 50 000 – pisze na kartce. Mniej niż 90 złotych za dwie osoby i psa. Dobijamy targu i wsiadamy na pokład. Diunę umieszczamy na siedzeniu tak, bym mogła trzymać jej głowę, ale i to nie pomaga. Po kilku godzinach szalonej jazdy suka wymiotuje jedzoną dzień wcześniej kością. Jazda daje się we znaki nam wszystkim. Kiedy mamy naprawdę dość, kierowca jakby czytając w naszych myślach zatrzymuje samochód, sięga do siatki i częstuje nas puszką piwa. Jesteśmy zaskoczeni, mongolskie piwo po tylu dniach w górach smakuje jak ambrozja. Po kwadransie ruszamy w dalszą drogę. Do Olgij docieramy długo po zachodzie słońca.

Rano, pośród rzeczy, które zostawiliśmy w hostelu, odnajdujemy depozyt z jedzeniem – przynajmniej jeden problem rozwiązuje się sam. Mamy karmę dla psa i zapas jedzenia dla nas. Nie mamy jednak przyczepki, a to znacznie komplikuje naszą sytuację.

Po trzech dniach odpoczynku postanawiamy opuścić Olgij i znów ruszyć w góry – w stronę pasma Tsambagaraw. Wyruszamy rowerami. Tym razem będzie jednak trudniej. Podróżując z psem, bez przyczepki (Bikeovo pracuje nad wysyłką nowych kół do Mongolii), możemy poruszać się najwyżej 40 kilometrów dziennie – tyle Diuna może pokonać na własnych łapach biegnąc przy rowerze. Jaki jest plan? Po ok. 150 kilometrach pokonanych na rowerach, znów ruszamy na spacer z psem… przed nami szczyty Tsambagaraw i Tsast. Oba o wysokości ponad 4000 m n.p.m. Trzymajcie za nas kciuki. Może tym razem się uda!

Agi

© 2014, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.

4 Comments