Góry Stołowe. Podróż sentymentalna
|Długi sierpniowy weekend miałem spędzić w Górach Stołowych z Sebastianem i jego rodziną. Spotkaliśmy się 3 tygodnie wcześniej na 2Wieżach w Warszawie. Sebastian od samego początku związany był z tym miejscem – najpierw jako fotograf-amator (podwiesiłem go kiedyś na linie jakieś 20 metrów nad ziemią – fotografował moje odpadnięcia podczas wspinaczki; innym razem fotografował wspinaczkę lodową na soplu, który wylałem zimą), potem fotograf-profesjonalista (zaczął przyjeżdżać z pięknymi modelkami, które fotografował w industrialnym otoczeniu 2Wież), a kończąc jako wspinacz, asekurując swojego kilkuletniego syna stawiającego pierwsze kroki na ścianie wspinaczkowej.
Seba zawsze przyjeżdżał do nas z różnymi projektami. Kiedyś napisał mi (pisownia z chata):
14:03 Sebastian: jestes jutro na wierzach chyba bede musial zrobic kilka fot z gory ?
ja: z góry? a co focisz???
Sebastian: modeline tylko chce zeby w tle byla wawka no i malo czlowiekow zeby bylo 🙂
14:04 ja: modeline???
Sebastian: dziewoje 🙂
14:05 ja: aaa, jestem jutro od 11tej do 14tej ale zapomnij o braku ludzi, raczej bedzie sporo na gorze
Sebastian: i jak tu akty porobic spokojnie 😀
14:06 od 11 juz macie tlok czy da rade tam 20-30 minut spokojnie podzialac ?
ja: no wlasnie, raczej slabo 🙂 mozemy sie umowic na 10:00. jak sie uwiniesz w 30 minut, to bedzie ok. pozniej musze liny zrzucic
Sebastian: kolo 10 odbieram laske z centralnego bo z krakowa przyjezdza
14:07 ja: ok, to przyjedz jak szybko sie da 🙂
Oprócz zdjęć zaczął przyjeżdżać ze swoim synem, stał wtedy na ziemi, asekurował i dopingował go. Czasami prosił “ciocię” Agi o pomoc, wtedy brał aparat i fotografował:
Często rozmawialiśmy o sprzęcie – najpierw o aparatach, potem o kamerach. Później nasze drogi się rozeszły – jako zawodowy żołnierz Sebastian znalazł pracę w polskim Combat Camera, zaczął coraz częściej wyjeżdżać na misje; my wyjechaliśmy na pół roku do Indii.
Kiedy w lipcu 2013 spotkaliśmy się ponownie, Sebastian z tajemniczym uśmiechem pytał o to, jak ludzki organizm znosi duże wysokości i jakie są objawy choroby wysokogórskiej. Gdzieś między asekurowaniem synka, a rozmowami o fotografii, zdradził mi, że za tydzień wyjeżdża na szkolenie do USA i korzystając z okazji, planuje wejście na Mount Hood…nie powiedział tylko, że samotne. Podając mi rękę na pożegnanie zaproponował jeszcze, że pożyczy mi swój statyw fotograficzny (stwierdził, że go na razie nie potrzebuje). Przyjąłem więc męski uścisk dłoni, statyw i obietnicę spotkania w Górach Stołowych po 15 sierpnia.
Kiedy 14 sierpnia zobaczyłem w telewizji krótką wiadomość, że polski żołnierz zginął podczas samotnej wspinaczki na Mount Hood, zrozumiałem, że już więcej go nie zobaczę. Zrobiło mi się niezmiernie smutno, Seba był mi bliską osobą. Postanowiłem, że w Góry Stołowe pojadę sam po to, by uczcić jego pamięć.
Zanim trafiłem pod Szczeliniec Wielki, w miejsce, w którym miałem spotkać się z Sebastianem i jego rodziną, spędziłem dwa dni wspinając się w granitach Gór Sokolich. Piękna pogoda i długi weekend przyciągnęły na Dolny Śląsk wspinaczy z Wrocławia i Poznania, ale również moich znajomych z Warszawy. Oprowadziłem ich po tutejszych klasykach, zamieniłem kilka zdań z kolejnymi znajomymi, ale przez cały czas myślami byłem daleko – w masywie Mount Hood.
Po 2 dniach wspinania postanowiłem więc pożegnać Sokoliki i znajomych. Zapakowałem naszego wilczaka do auta (Agi była wtedy w Suwałkach) i ruszyliśmy w Góry Stołowe, by w drodze, pośród ciszy piaskowców, uczcić pamięć żołnierza, wspinacza, kolegi „po fachu”.
Najlepsze połączenie między Górami Sokolimi, a Stołowymi, jak się okazało, prowadzi przez Czechy, tam też skierowałem samochód. Przekroczyliśmy granicę w Lubawce (no tak, zapomniałem o tym, że paszport Diuny został w domu), chwilę później i tak się okazało, że droga jest nieprzejezdna – najpierw znak zakazu wjazdu, potem buldożer skutecznie tarasujący remontowany nasyp. Tędy nie przejedziemy. Zawracam samochód, wracamy do Polski. Mój plan spalił na panewce – skrótu nie będzie. Zamiast 60 km droga zajmuje drugie tyle. Jest dobrze po 23:00, kiedy dojeżdżam do Radkowa, Diuna smacznie śpi na tylnym siedzeniu. Przed Karłowem znajduję parking, na którym postanawiam się zdrzemnąć. Nie chce mi się rozbijać namiotu, więc noc spędzam w samochodzie. Kiedy jacyś spóźnieni turyści schodzą szlakiem, Diuna warczy przezornie przez sen. Z takim stróżem jestem bezpieczny, suka wtula się we mnie, mile grzejąc do rana.
O świcie szybkie śniadanie, Diuna ucieka na widok uprzęży – już wie, że czas na pracę. Z parkingu wychodzimy bezpośrednio na niebieski szlak, który prowadzi pod Szczeliniec Wielki. Idziemy lasem mijając pięknie zmurszałe piaskowce, potem wychodzimy na asfaltową drogę, za chwilę odbijamy w lewo pod mury Szczelińca. Trasę zaplanowaną na 2 godziny pokonujemy w jedną. Zdobyta w Himalajach kondycja daje o sobie znać.
Wchodzimy na strome schody do góry, zatrzymujemy się pod kasą biletową. W kieszeni mam tylko 11 zł, zastanawiam się, czy wejdziemy. Bilet normalny kosztuje 6 zł, pies wchodzi za darmo. Przed nami otwiera się labirynt skał. Diuna zagląda z ciekawością w każdy kąt, radośnie wspina się po ażurowych schodach, na jednym z podestów obszczekuje turystę, który rozbił tutaj namiot nielegalnie i spędził noc. To miejsce przywołuje wspomnienia – kilka lat temu zjeżdżałem stąd na linach podczas mojego kursu instruktorskiego. Oglądam skały pode mną planując kolejny wyjazd (tym razem już wspinaczkowy). Oprócz zbłąkanego turysty jesteśmy sami – pies i ja. Inni turyści jeszcze nie wyszli z pobliskiego Karłowa. Wygrzewamy się w słońcu, robię Diunie kilka zdjęć, po czym pakuję aparat i schodzimy klucząc wąskimi przejściami między piaskowcowymi monolitami. W kilku miejscach muszę przejść na czworakach, Diuna pokonuje te miejsca bez większego problemu – w końcu ma niższe zawieszenie i napęd na 4 łapy.
Po chwili schodzimy z masywu Szczelińca Wielkiego i idziemy okrężną drogą do samochodu – czerwonym szlakiem prowadzącym do Wambierzyc, dalej – naszym niebieskim. Po chwili jesteśmy na parkingu, Diuna natychmiast zasypia w aucie, a ja jadę na kawę do Radkowa. Za ostatnie 5 złotych piję pyszną Lavazzę na rynku tego uroczego miasteczka, obok mnie leży pożyczony statyw. Myślami jestem przy Sebastianie…
Wataha łączy się w żalu z bliskimi zmarłego [*].
Jak ciche są te góry, gdy leżą pod śniegiem,
zaszyte w biały całun kosówkowym ściegiem!
Choć nieżywe na pozór, są tylko w letargu.
Czasem wstrząsną się, z piersi zrzucą stosy piargów
i przeciągną się we śnie.
Wówczas jak garść liści
spadają z nich najlepsi, najpierwsi turyści…
Towarzysze ich potem zaszywają w płótno
i niosą ku nizinom ścieżką bladą, smutną…
© 2013, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.
Przypadki.