Podróż z dreszczykiem, czyli o tym, co zaskoczyło nas w drodze do Mongolii

Chęć przemieszczania się i poznawania nowych, odległych miejsc leży w ludzkiej naturze. Jeszcze zanim człowiek udomowił zwierzęta, robił pożytek ze swoich nóg jako podstawowego i niezawodnego środka lokomocji. Rasa ludzka ruszyła się z miejsca po to, aby poprawić swój byt, zyskać dostęp do nowych terenów łowieckich, czy pól uprawnych. Wynalezienie koła i skonstruowanie nowych środków transportu pomogło nam w pokonywaniu coraz większych odległości. Zaczął się czas wędrówek, migracji, wymiany handlowej i wielkich podbojów.

Co napędza ludzkość? Wydaje mi się, że chęć poznania i poszerzenia horyzontów. Nadzieja na lepsze jutro, a może chęć zmierzenia się z własnymi słabościami. Ciekawość innych światów i kultur. A może po prostu próżność i potrzeba bycia podziwianym przez innych? Odpowiedzi jest tyle, ilu ludzi i ich własnych podróży.

My do Mongolii wybraliśmy się z prostych pobudek – bo jest, bo są tam nasze ukochane góry, bo tam nas jeszcze nie było. Powoli i o własnych siłach, bo nie chcieliśmy iść na łatwiznę; na rowerach, bo uznaliśmy, że tak będzie ciekawie, a drogę ciężko “wypracujemy” na siodełkach. Nie zakładaliśmy zbyt wielu czarnych scenariuszy, licząc na to, że tym razem szczęście na pewno się do nas uśmiechnie. Po cichu zakładaliśmy, że będzie to wyjazd bezpieczny dla naszej całej trójki.

Mimo tych optymistycznych założeń w trakcie naszej podróży wydarzyło się wiele, czasami było groźnie i o krok od śmierci czy kalectwa, w innych przypadkach śmialiśmy się z naszych przygód i strachu. Los okazał się jednak łaskawy, a my i tym razem wróciliśmy cali i zdrowi do Polski* , ale chociaż byliśmy dobrze przygotowani, życie kilkukrotnie nas zaskoczyło.

Czym? Przeczytajcie:

Skażenie radioaktywne na Białorusi.

Jazda drogą M10 na Białorusi to jeden z ładniejszych etapów naszej podróży. Droga wiedzie kilkaset kilometrów przez puszczę, cały czas po płaskim – nie ma tutaj wymagających podjazdów. Jedyną uciążliwością są komary – teren wokół jezdni często jest podmokły. Jednak im bliżej wschodniej granicy, tym częściej pojawiały się przydrożne tablice, które wywoływały u nas gęsią skórkę. Możliwe skażenie radioaktywne. No tak, ocieramy się o “Poleski Państwowy Rezerwat Radiacyjno – Ekologiczny”, czyli strefę ochronną wytyczoną dwa lata po awarii reaktora atomowego w ukraińskim Czarnobylu w 1986 roku. W okolicznych lasach spędzamy kilka nocy, tyle zajmuje nam przejazd do granicy z Rosją. Na szczęście tabliczki z informacją o skażeniu są tylko po prawej stronie drogi. My przezornie na nocleg wybieramy las na lewo od asfaltu…

Chleb, na którym można zjeść własne zęby

Białoruski chleb jest smaczny i tani, ale  jak na złość łamię sobie ząb zjadając wielką pajdę chleba podczas postoju na przystanku. Skórka jest tak dobrze wypieczona (twarda niczym kamień), że przez przypadek tracę połowę mojej górnej piątki. Taki pech już na początku podróży, całe szczęście ząb nie boli. To dobrze, bo bardzo dużo wypraw załamało się właśnie przez problemy z uzębieniem. Nie ufam białoruskiej służbie zdrowia, przez myśl nawet przechodzi mi własnoręczne wyrwanie zęba. Całe szczęście nie decyduję się na to – pozostałości po zębie z trudem usuwam dopiero po 140 dniach u dentysty w Suwałkach.

O psi włos od śmierci

To najgorszy moment w naszej podróży. Pomimo starań (codzienne przeglądy Diuny podczas każdego postoju) oraz zabezpieczeń (markowa obroża i krople przeciwkleszczowe) Diuna zostaje ugryziona przez kleszcza (najprawdopodobniej na Białorusi), a później przechodzi babeszjozę dwa dni po naszym wjeździe na terytorium Rosji. Z opresji ratuje nas Ala, która przygarnia naszą trójkę do swojego skromnego domku w Poczepie. Reagujemy szybko – znajdujemy państwowego weterynarza, który natychmiast podaje lek. Dwa dni walczymy o życie Diuny robiąc ponad 20 zastrzyków (witaminy, kofeina oraz kroplówki), po 3 dniach suka zaczyna wracać do zdrowia. Kamień spada nam z serca, pojawia się zmartwienie: nagła choroba ma wpływ na przebieg naszej podróży – w Poczepie spędzamy 5 dni, przez najbliższe 4 tygodnie Diuna nie biegnie, jedzie tylko w przyczepce. Wizyta u weterynarza i leczenie nadwyręża nasz budżet.

Kilka centymetrów szczęścia

Uczestnictwo w ruchu ulicznym (przejazd rowerami przez Rosję to jedna z najbardziej stresujących rzeczy, które robiliśmy w życiu) wiąże się z zagrożeniami, na które nie ma się wpływu. Jednego dnia Agi ma pecha i szczęście zarazem: w wyprzedzającym ją aucie pęka opona, kierowca traci panowanie nad pojazdem i ostro skręca na pobocze zajeżdżając Agi drogę. Gdyby nie kilka centymetrów odstępu, samochód zahaczyłby o jej rower. Przełykamy głośno ślinę i jedziemy dalej bez zatrzymywania się.

Eksplozja

Upalny maj daje się także nam we znaki – po 1500 km jazdy pęka mi tylna opona (Schwalbe Silento). Jadę ponad 22 km/h po rozgrzanym asfalcie. Całe szczęście udaje mi się zatrzymać z przyczepką z Diuną bez utraty równowagi. Dzieje się to akurat na remontowanym moście, przepinam przyczepkę do roweru Agi, ściągam sakwy i na lekko sprowadzam rower nad rzekę. Jest tak gorąco, że z przyjemnością zanurzam się w wodzie. Za chwilę czeka mnie ok. 20 km jazdy po nową oponę (nie mieliśmy zapasu). Przyjeżdżam do sklepu w ostatnim momencie – właściciel akurat zamyka interes. Za 300 rubli kupuję chińską oponę, którą wymienię po kolejnych 1500 km (nie pękła, zużyła się). Na nocleg zatrzymujemy się pod mostem.

Agi vs TIR

Najbardziej obawiamy się TIRów, jazda z nimi (na drogach często bez pobocza) to rosyjska ruletka. Kierowcy na ogół nie zwalniają, nie patrzą w lusterka, zajeżdżają nam drogę. Słyszeliśmy dużo historii o rowerzystach zabitych przez kierowców TIRów na rosyjskich drogach, każda ciężarówka zbliżająca się do nas to ogromny stres. Najgorsze są podmuchy wiatru generowane przez te olbrzymy. Mając ponad 40 kg bagażu w sakwach musimy się pilnować za każdym razem, kiedy wyprzedza nas TIR. Pewnego razu słyszę krzyk jadącej za mną Agi, zaglądam w lusterko i widzę przewrócony rower, który przygniótł dziewczynę. Obok mnie właśnie mknie TIR. Zjeżdżam szybko na pobocze i podbiegam do Agi. Szybko ściągamy rower na pobocze. Rosjanie przejeżdżają obok, nikt nie reaguje (włącznie z policją, która nas nawet nie zauważa). Było blisko…

Dziwne zwierzę na rowerze

Rankiem nasz namiot zostaje zaatakowany przez jakieś zwierzątko. Diuna rzuca się na ścianę, po drugiej stronie słychać fukanie. Wychodzę na zewnątrz i szybko uciekam do środka. Zostałem zaatakowany przez piżmoszczura. Chyba zdziwił się widząc nasz namiot rozbity na jego terytorium. Wybiegam z powrotem, tym razem to ja fukam i krzyczę. Przestraszony piżmoszczur ucieka przede mną i wkręca się w szprychy tylnego koła, między sakwy Crosso. Próbuję go przegonić, ale zwierzak opiera się moim staraniom. Nie działa nawet kijek trekkingowy, który wpycham w szprychy – skubany gryzie go i rzuca się na mnie. Poddaje się dopiero po kilkunastu minutach i odchodzi w krzaki. Szybko pakujemy obóz i zmykamy z jego terytorium…

Kąpiel błotna

Tego samego dnia trafiamy na najgorszy odcinek naszej podróży – przez ponad 20 km jedziemy błotną rzeką, akurat skończył się asfalt. Zaczyna się obszar stepowy, niedaleko od nas jest granica z Kazachstanem. Dzień wcześniej padało, na drodze jest 2-centymetrowa warstwa błota. Nasze rowery ledwo co jadą, opony nie łapią przyczepności w takim terenie. Pedałujemy w tempie ok. 4-5 km/h, a każde zatrzymanie wiąże się z ugrzęźnięciem w błocie i pchaniem roweru (jest zbyt ślisko, żeby wystartować z takim obciążeniem). Najgorsze są jednak TIRy, które też nie mogą i nie chcą się zatrzymać w takim miejscu. Jest wąsko, auta spychają nas z drogi. Co chwila zalewa nas fala błota wystrzeliwującego spod opon ciężarówek (nie mają na ogół chlapaczy). Za nami sunie chmara kilkudziesięciu gzów, które nie wiadomo skąd się tutaj pojawiły. Jedną ręką próbujemy kierować rowerem, drugą odganiamy atakujące owady. Po 20 km nasze rowery, przyczepka, my i Diuna biegnąca obok są całe w błocie. Całe szczęście pojawia się asfalt, a niedaleko nas jest rzeka, w której możemy się wymyć. Niestety jedna z sakw została przegryziona przez piżmoszczura. Worek podczas mycia nabiera wody, zamaka moja lampa błyskowa, której nie daje się już uratować…

Wypadek

Właśnie wjeżdżamy do Bijska, kiedy przy prędkości ok. 30 km/h wywracam się na rowerze wraz z przyczepką z Diuną. Próbuję hamować, ale tracę równowagę. W ostatnim momencie wyskakuję z nosków zamontowanych na pedałach, robię przewrót przez bok w powietrzu i uderzam biodrem o asfalt. Lekcje akrobatyki na coś się przydały – działam instynktownie, a salto w powietrzu wyhamowuje pęd mojego ciała. Rower z przyczepką sunie na sakwach jeszcze przez kilkanaście metrów po asfalcie. Po chwili wpada na nas Agi, przewracając się na swoim rowerze. Nic nam się nie stało – ja mam siniaka na udzie i zadrapania, Agi boli bark i łokieć. Diunie nic nie jest, przymocowana była w dwóch miejscach w przyczepce. Gorzej ze sprzętem – wygięty bagażnik na przednie sakwy, zgięta konstrukcja sakwy na kierownicę, dziura w pokrowcu i pęknięte spawy w przyczepce. Zbieramy rzeczy, które wypadły nam z sakw i przyczepki. Żyjemy, ale co ciekawe żaden Rosjanin nie zatrzymuje się, żeby nam pomóc. Potem dowiadujemy się, że na rosyjskich drogach panuje znieczulica i kierowcy na ogół nie udzielają pomocy ofiarom wypadków. Szok…

O dwa zęby za daleko

Poobijani wjeżdżamy do Bijska, gdzie odwiedzamy księdza Andrzeja Obuchowskiego, który od kilkunastu lat prowadzi misję Ałtaj. Ksiądz Andrzej ma też groźnego psa, o czym dowiaduję się zaraz po wejściu na posesję. Mam pecha, bo pies rzuca się na moją prośbę – szukając księdza podchodzę w stronę garażu, gdzie znajduje się kojec. Pies leży kilka metrów dalej w cieniu, jest co najmniej tak samo zaskoczony na mój widok. Szybko jednak podrywa się na łapy i skacze w moją stronę. Cofam się, ale niestety pies przymocowany jest do tyrolki rozpiętej na podwórku – na każdy mój jeden krok do tyłu, pies jest o dwa kroki bliżej mnie. Nie udaje mi się uciec, dwa kły wbijają się w moje udo. Zostajemy u księdza na kilka dni, nie jestem w stanie wsiąść na rower (a czeka nas przejazd przez górzysty Ałtaj).

AutoStep

Kolejny raz o mały włos unikamy śmierci jadąc autostopem (w Himalajach w samochodzie terenowym odpadła śruba mocująca układ kierowniczy, kierowca w ostatnim momencie zahamował przed przepaścią). Tym razem jedziemy na pace ciężarówki wiozącej drewniane słupy i szpulę z przewodem, a także kilku pracowników firmy telekomunikacyjnej. Jadą do Tsengel montować linię elektryczną. Nie zmieścili się w kabinie, siedzą zatem na ciężkiej szpuli trzymając się kurczowo karoserii – kierowca jedzie w amoku przez wyboisty step, co chwila podskakujemy siedząc okrakiem na plecakach, a szpula obok podejrzanie przybliża się do nas za każdym podskokiem. W ostatnim momencie odsuwam stopę ratując ją przed zmiażdżeniem. W pewnym momencie muszę wskoczyć w trakcie jazdy na szpulę i złapać przyczepkę, która o mały włos nie wypadła na wyboju z ciężarówki.

Choroba Diuny

Zaczyna się od Diuny. Wieje silny wiatr, który przewiewa nas do szpiku kości. Następnego dnia Diuna zachowuje się dziwnie – zjada trawę pobudzając odruchy wymiotne, później ma kaszel. Rośnie jej temperatura. Jesteśmy poza zasięgiem telefonów komórkowych, nie możemy skonsultować się z Kubą z “Przychodni Podaj Łapę”. Na szczęście sami (dzięki wcześniejszemu szkoleniu) poprawnie diagnozujemy przeziębienie podając Diunie zastrzyk ze sterydu i antybiotyk. Po dwóch dniach przerwy Diuna odzyskuje siły i zdrowieje.

Woda - zdrowia nie doda

W trakcie marszu pod Tavan Bogd Uul Agi wypija wodę z rzeki. Pod wieczór zaczyna się rewia w żołądku i biegunka trwająca dwa dni. Antybiotyk wprawdzie zabija bakterie, ale jej organizm jest bardzo osłabiony. Mimo to Agi zaciska zęby i idzie, od czasu do czasu padając na ziemię i odpoczywając przez kilka minut.

Awaria przyczepki

W czasie drogi powrotnej spod Tavan Bogd Uul awarii ulega nasza przyczepka, która dzielnie dojechała tutaj z nami z Polski. Niestety na górskiej ścieżce pęka oś, nie możemy dalej transportować naszego wora z wyposażeniem trekkingowym. Nasz plan 200-km marszu powrotnego właśnie legł w gruzach. Zrezygnowani siadamy na stepie i czekamy. Po kilku godzinach nadciąga pomoc – zza horyzontu wyjeżdża rosyjski terenowy łazik, a kierujący nim Mongoł za 50 000 tugrugów zabiera nas na pokład. W Bayan-Olgij czeka nas dobra wiadomość – BikeOVO (dystrybutor naszej przyczepki NordicCab) dośle nam 2 nowe koła do Mongolii. Możemy kontynuować naszą podróż!

Rakiem spod szczytu

W oczekiwaniu na koła do przyczepki jedziemy rowerami pod Tsambagaraw, drugie czterotysięczne pasmo górskie położone ok. 150 km na południowy wschód od Bayan-Olgij. Rowerami wjeżdżamy (a raczej wchodzimy pchając przeciążone rowery) na wysokość ok. 3000 m n.p.m. i rozbijamy obóz na skraju pastwiska. Stąd ruszamy na szczyt, niestety musimy wycofać się z wysokości ok. 4054 m n.p.m. Poruszamy się bez sprzętu wspinaczkowego (buty zimowe, raki i czekany zostawiliśmy świadomie w Polsce, nie chcieliśmy wieźć ich przez 3 miesiące na rowerach), a stromy teren staje się zalodzony. Nie jestem w stanie wykopać stopni głębszych niż 2 cm, stawanie w takim terenie to igranie z losem (a poślizgnięcie się skutkuje kilkuset metrowym zjazdem po śniegu zakończonym na piargach). Wycofujemy się z Agi, a ja klnę pod nosem (w rakach przebieglibyśmy przez ten teren). Tylko Diuna biega wokół nas bez stresu – jej łapy wyposażone w pazury radzą sobie dobrze na lodoszreni. Schodzimy w ostatnim momencie – po chwili szczyt zasnuwają czarne chmury, z których raz po raz biją błyskawice.

Jak nie jak, to?

Na koniec klasyk, czyli to co zawsze wydarza nam się podczas naszych podróży po górach Azji. Wszystkie większe zwierzęta hodowlane (i nie mam na myśli kóz i owiec) na widok Diuny wariują, zbijają się w stado i zaczynają atak. W Indiach uciekaliśmy przed szarżującymi bawołami, w Mongolii zdarzały nam się ataki krów i jaków (co ciekawe zwierzęta te boją się człowieka, na widok wilczaka zaczynają być bojowo nastawione). Każdy nasz biwak w pobliżu pasącego się stada kończył się przeganianiem stada krów, które atakowało Diunę.

Zupełnie inaczej miała się sprawa z końmi, których na stepie w Mongolii są tysiące – w ciągu dnia zwierzęta te są mało ruchliwe, skupiając się na jedzeniu stepowej trawy. Wieczorem wstępuje w nie diabeł. Zbierają się w stada, które pędzą w wiadomym tylko sobie kierunku. Kilkukrotnie zdarzyło nam się budzić w nocy słysząc tętent zbliżających się w naszą stronę koni. Przebiegały one kilka metrów od naszego obozowiska tylko po to, by za godzinę biec w przeciwną stronę. Całe szczęście, za każdym razem w ostatniej chwili skręcały i mijały nasz namiot.

 

*W 2013 roku Agi padła ofiarą wypadku w Himalajach Garhwalu łamiąc sobie obojczyk. Musieliśmy przerwać wtedy nasz dwumiesięczny marsz i ewakuować się do szpitala w Uttarkashi. Dzięki temu tylko otarliśmy się o przedwczesny monsun, który w Garhwalu zabił ok. 6000 osób.

© 2014, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.

16 Comments