O wielkich domach w małym świecie, czyli o kolacji u ambasadora.

Wyobraźcie sobie dom…wielki dom, nie , nie dom – rezydencję…Co widzicie?

Wielki, biały, dobrze strzeżony budynek z długim podjazdem, elektryczną bramą, idealnym trawnikiem i nienagannie ubraną służbą, która otwiera drzwi samochodów i kieruje Was, do holu – jeszcze dłuższego niż podjazd, gdzie czeka już para właścicieli tego przybytku (książę i księżna/prezydent i prezydentowa/multimilioner i jego żona – niepotrzebne skreślić) gotowa powitać gości…Tak właśnie wygląda rezydencja ambasadora RP w Indiach.

Dom położony  jest oczywiście w najlepszej dzielnicy Delhi, w pobliżu India Gate, w otoczeniu zieleni, za wysokim płotem odcinającym kawałek przestrzeni od Indii czających się tuż za rogiem. Sztuczny świat, trochę jak z bajek Disneya…świat gdzie nie ma miejsca na brzydotę, bród i biedę.

W tym świecie my: Przemo, z postpunckową fryzurą, w pożyczonym, odrobinę za małym garniturze i nie do końca pasującej do niego koszuli & Agi: z posiniaczonymi piszczelami, w swojej jedynej eleganckiej sukience i pożyczonych butach…

ZNAJDŹ ELEMENT, KTÓRY NIE PASUJE 😀

Zaproszenie  z Wydziału Konsularnego Ambasady RP w New Delhi przyszło mailem:

Szanowni Państwo,

Mamy przyjemność przekazać Państwu zaproszenie na uroczystą kolację, która odbędzie się w dniu 26 lutego 2013 r.o godz. 20.00.

Prosimy o potwierdzenie uczestnictwa pod adresem emailowym…

Potwierdziliśmy i 26 lutego, tuż przed godziną 20, niepewni swojego wyglądu (pewni natomiast, że ze względu na nieznajomość protokołu dyplomatycznego, popełnimy jakąś gafę) znaleźliśmy się przed bramą rezydencji polskiego ambasadora.
Niezatrzymywani przez nikogo i nie pytani o nic (elegancki ubiór i maska pewności siebie na twarzy to klucz otwierający drzwi na całym świecie) minęliśmy bramę i wstrzymując oddech weszliśmy do  środka. Przywitał nas sam ambasador z żoną i po wymienieniu uścisków dłoni i wizytówek zostaliśmy zaproszeni do ogrodu, gdzie odbywało się przyjęcie…

Znaleźliśmy się tam, wśród przedziwnej, ludzkiej mozaiki, właśnie względu na narodowość. To wystarczyło. Jako wspinacze i Polacy, jakiś czas wcześniej, zostaliśmy poproszeni przez przewodniczącego The Himalayan Club o pomoc w skontaktowaniu się z polską ambasadą i zaproszenie polskiej mniejszości w Indiach, na spotkanie z Bernadette McDonald (więcej o niej tutaj: O książkach, wspinaniu i ogrodnictwie). W ten sposób, adres Przema trafił na listę mailingową Wydziału Konsularnego…

I oto jesteśmy. W ogrodzie rezydencji ambasadora RP, wśród obcych (ale jednak europoidalnych) twarzy, kordonu służby, która co chwilę zaczepia nas swoim “sir” i “madam” częstując maleńkimi przystawkami i dolewając wina…

Po chwili pojawia się Maria, pracowniczka ambasady, którą Przemek  poznał organizując spotkanie z Bernadette McDonald i przedstawia nas swojej znajomej…

I oto historia zatacza koło, wielki żółw A”tuin porusza się i zawraca z obranego wcześniej szlaku w swojej wędrówce przez Multiversum, koła zębate wszechświata zgrzytają… a wielki świat po raz kolejny okazuje się po prostu większą wioską.

Owa znajoma okazuje się podróżniczką, zapaloną trekkerką, przewodniczką po górach Indii, współwłaścicielką agencji turystycznej Terra Incognita i mieszkanką Warszawy, której mimo wspólnych zainteresowań, kręgu znajomych i miejsca zamieszkania – nigdy wcześniej nie spotkaliśmy!

Jak to mówią: “Góra z górą się nie zejdzie…” ale ludzie gór, zawsze znajdą się w tłumie 🙂

Rozmowom o górach, podróżach i Indiach nie było więc końca, a kiedy wreszcie podeszliśmy do bogato zastawionego (na szczęście nie tylko indyjskimi potrawami) szwedzkiego stołu (w końcu w treść zaproszenia wyraźnie mówiła o uroczystej kolacji ;p ) świat nagle skurczył się do odległości między Poznaniem a Warszawą (dokładnie 313 km). Wśród osób, które kolejno dosiadały się do stołu (wielki talerz z jedzeniem w jednej ręce i kieliszek z winem – w drugiej, skutecznie uniemożliwiały jedzenie na stojąco), wyłowiłam nagle znajomą twarz…

Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, pamięć odmówiła przyznania się, gdzie już tę twarz widziała. Cóż było robić?
– Gdzieś Cię już spotkałam, powiedziałam…I ze zdziwieniem odkryłam, że być może tylko ja mam problemy z pamięcią:
– Tak, na warsztatach teatru “Zar”. Powiedziała Kasia, którą spotkałam jakieś 7 lat temu podczas intensywnego teatralnego retreat’u  w Poznaniu.

No cóż, Allah jest wielki…a świat jest dyskiem płynącym przez multiversum na skorupie wielkiego żółwia.

Pożyczone buty okazały się za małe. Do metra wróciłam boso. Nic w tym dziwnego, przecież jesteśmy w Indiach 🙂

© 2013, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.