Dekalog strachu

Dzisiaj napiszemy o czymś innym. Nie będzie o przyjemnych rzeczach, w końcu nie każdy post musi być o tym, jakie to podróżowanie jest wspaniałe i ciekawe. Radosne i kolorowe, niczym wyjęte z żurnala lub gazetki reklamującej nowe destynacje biura podróży. Nie jak nasze posty na Facebooku, gdzie prawie zawsze wszystko jest super (no może poza postem o babeszjozie i zdjęciem płaczącej Agi przytulającej nieprzytomną Diunę). Bo nie zawsze jest. Zwłaszcza w przypadku podróżowania niszowego, często o celu sportowym, tak bardzo różniącego się od wyjazdu na zaplanowane wakacje. Podróżowania takiego, jak nasze. Gdzie przygoda życia miesza się z niepewnością o jutro, radość ze smutkiem, słodycz z gorzkim potem, siniakami i krwią. Pewnie zapytacie – o co wam chodzi? Realizujecie podróż marzeń, robicie coś niesamowitego, moglibyśmy się z wami zamienić miejscami. Może i tak jest, ale cały czas w tyle głowy siedzi coś, co sprawia, że nasza podróż nie jest taka kolorowa, jakbyśmy tego chcieli. Coś, czego oddech czujemy na naszym karku z każdym przejechanym kilometrem. Coś, co od czasu do czasu przepełnia czarę i powoduje, że zaczynamy się bać. Na imię mu strach, a towarzyszy nam przez całą podróż. Dzisiaj napiszemy o ciemnej stronie podróżowania. O tym, co trudne. Czego obawia się zarówno Przemo, jak i Agi. Dużo osób uważa, że realizując nasze projekty jesteśmy jakimiś superludźmi. Nic bardziej mylnego – jesteśmy przeciętni, szargają nami takie same obawy, jak innych. Może różnimy się tylko jednym – mamy szalone pomysły i próbujemy je realizować. Jakim kosztem? Poznajcie 10 naszych największych obaw związanych z podróżą do Mongolii: 1. Przyszłość. Jadąc w podróż rowerową do Mongolii musieliśmy zrezygnować z wielu rzeczy – z pracy (zrezygnowała Agi, Przemo nie znalazł pracy w swoim zawodzie analityka IT po powrocie z Himalajów), mieszkania i wszystkich tych przyziemnych rzeczy, które towarzyszą nam na co dzień w mieście. Jaka będzie nasza przyszłość po powrocie do Polski, czy znajdziemy pracę, jeśli tak to jaką i ile czasu to zajmie? Decydując się na podróżowanie trzeba wiele przewartościować w swojej głowie, ale zawsze jest ten strach związany z powrotem do normalności. Ilu my znamy podróżników, którzy mają ten sam problem…

PS. Jeśli szukacie nietuzinkowych ludzi, 
realizujących najbardziej skomplikowane projekty, 
z bardzo dużym doświadczeniem, to jesteśmy wolni od listopada:)

2. Pieniądze. No tak, to zawsze jest temat rzeka. U nas z budżetem zawsze było krucho. Udało nam się pozyskać finansowanie przez PolakPotrafi, a potem znaleźć sponsora głównego (Grey Wolf), ale to nie rozwiązało całego naszego problemu. Właściwie to byliśmy w stanie skompletować wizy i ubezpieczenia oraz sfinansować koszty życia przez pierwszy miesiąc podróży, ale z resztą jest ciężko – jak przeżyć kolejne 4 miesiące, jak wrócić do Polski? Tym martwiliśmy się jeszcze przed wyjazdem z kraju. Mimo to postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć. 3. Nasze zdrowie. Czy podołamy naszemu wyzwaniu? Czy organizm wytrzyma presję, którą narzucamy sobie i ograniczenia czasowe? (na terytorium Federacji Rosyjskiej możemy przebywać jednorazowo 3 miesiące). Narzuciliśmy sobie minimum 80 km dziennie i wiemy już, że jest to bardzo wysoko położona poprzeczka. Zwłaszcza odkąd zachorowała Diuna (jedzie cały czas w przyczepce) i zaczęły się 30-kilku stopniowe upały. Każdego dnia cieszymy się, kiedy osiągamy nasze założone minimum. Często w bólu i pocie. Niestety nie zawsze się udaje – organizm się buntuje, chce odpoczynku. Nie dostaje go, zaczyna chorować. Nasz schemat długodystansowego wysiłku z Himalajów także tutaj się powtarza: pierwszy kryzys po 3 dniach, drugi po 30. Drugi jest gorszy i kończy się kilkudniową chorobą. Tak było w Didinie, małej wioseczce w Garhwalu. Tak jest i tutaj, niedaleko Samary. Przerwaliśmy naszą podróż, żeby wyleczyć wirusa, który nas osłabił (najpierw Przemka, potem Agi). Tylko w Didinie było łatwiej – za grosze wynajęliśmy pokoik na poddaszu w stodole, aby przeleżeć chorobę. Tutaj cały czas musimy się przemieszczać, bo nocleg w namiocie jest niepewny, upał niemiłosierny, a w chorowaniu przeszkadzają uporczywie końskie muchy i chmary komarów. Czy kolejne miesiące upłyną bez chorób, bo ciało już będzie wystarczająco zahartowane? Czas pokaże… 4. Bezpieczeństwo – noclegi. Każdą noc spędzamy w namiocie, który rozbijamy w najbezpieczniejszym wg nas miejscu. W zależności od przebiegu naszej trasy może to być las, jezioro, pole, boczna dróżka. Z daleka omijamy wsie i miasta. Czasami ktoś obok nas przejedzie nie zauważając nas. Czasami jednak ktoś podejdzie blisko. Wtedy płoszy go Diuna warcząc i szczekając. Zdarzało nam się nocować w mniej bezpiecznych miejscach (np. na wysypisku śmieci koło wioski, ale to była wyjątkowa sytuacja, kiedy nie mieliśmy już więcej sił na szukanie lepszego miejsca). Co ciekawie, sami Rosjanie odradzają nam pytanie innych o miejsce na nocleg. Nigdy nie będziemy pewni, czy nocując gdzieś w Rosji będziemy bezpieczni. W pogotowiu leży gaz łzawiący i nóż. Może przesadzamy z ostrożnością, ale sprawia to, że czujemy się lepiej. 5. Zdrowie Diuny. Wiele osób oskarża nas publicznie, że narażamy niepotrzebnie Diunę. Ciekawe, że są to osoby, które nigdy nie miały psa, za którego ponosiły 100% odpowiedzialność (psem zajmują się rodzice) lub są to osoby, które miejsce psa widzą na kanapie w domu lub na wystawie hodowlanej. Tymczasem dla nas zdrowie Diuny jest najważniejsze. Jest ona członkiem naszego zespołu, a ponieważ jest psem, ponosimy za nią większą odpowiedzialność. To dla niej przeszkoliliśmy się u Kuby z Lecznicy Podaj łapę w Pabianicach z podstawowych zabiegów medycznych (włącznie z szyciem ran), dla niej wieziemy apteczkę, która jest wyposażona na potrzeby leczenia kilkunastu różnych przypadków, które mogą się przydarzyć w naszej podróży. Ta apteczka zajmuje 3 razy więcej miejsca niż nasza. Czy męczymy Diunę dla osiągnięcia naszych celów? Do tej pory nasza suka biegła przy rowerze ok. 20-30 km dziennie, z średnią prędkością ok. 10 km/h, a zatem prędkością optymalną dla wysportowanego wilczaka. Wysportowanego, bo przygotowując się do wyprawy do Mongolii rozpoczęliśmy w Polsce cykl treningowy, biegnąc i jadąc na rowerze z Diuną ponad 1200 km. Optymalną, bo przy tej prędkości wilczak porusza się swoim naturalnym chodem, mniej się męczy i minimalizuje ryzyko kontuzji stawów. Resztę naszej dziennej trasy Diuna pokonywała w przyczepce. Mimo tych wszystkich przygotowań kondycyjnych i medycznych doszło do tragedii. Diuna zachorowała na babeszjozę. Jeszcze w Polsce Agi najbardziej obawiała się kleszczy. Obroża Foresto, krople Fypryst i codzienne szczegółowe kontrole, podczas których ściągaliśmy  z suki po kilka kleszczy na nic się zdały. Stan zdrowia Diuny pogorszył się znacząco w ciągu kilku godzin, zdążyliśmy tylko podać jej steryd i pierwszą dawkę antybiotyku. Gorąca linia z Kubą, wstępna diagnoza i wyrok – nie dacie sobie rady w terenie z babeszjozą. Na szczęście przygarnęła nas dosłownie z ulicy Poczepu Ala oferując swoją pomoc. W mieście działa instytut weterynaryjny, pomoc przyszła w ostatnim momencie, kiedy zaczęły się sypać nerki i wątroba. Dyżurny lekarz od razu podał Diunie Neozidin (rosyjski lek na babeszjozę), kofeinę i Gamawit (kroplówkę z witamin i płynu solutio Ringer). Pozostało nam czekać, jak na wyrok. W ciągu kolejnych dni zrobiliśmy Diunie własnoręcznie ok. 20 zastrzyków i kroplówek. Udało nam się ją odratować… Dziś minęło już kilkanaście dni od choroby, mimo to nadal nie zdecydowaliśmy się na to, żeby Diuna biegła przy rowerze. Oszczędzamy ją i od tej pory 80 km dziennie suka pokonuje w przyczepce z kilkoma przerwami na wybieganie i podejścia pod strome górki (Diuna, przyczepka i zapas karmy ważą dobre ponad 90 kg, nie jesteśmy w stanie wjechać z takim obciążeniem pod zbocze o nachyleniu przekraczającym 4%). 6. Kleszcze. To nasza największa trauma, zwłaszcza teraz po babeszjozie Diuny. Nienawidzimy tych małych stworzeń wiedząc, że wystarczy jedno, żeby zabić dorosłego psa. Codziennie ściągamy z Diuny po kilka (chyba najwięcej tych kreatur było w Polsce i na Białorusi). Kleszcze chodzą też po nas. Zadziwia nas ich umiejętność poruszania się – potrafią wskoczyć na nogę dosłownie znikąd, a potem sprintem biegną w stronę naszych pachwin. Nocą słyszymy chrobot ich nóżek przemieszczających się po namiocie. Czasami budzimy się i widzimy je nad naszą głową. Całe szczęście oddziela nas materiał tropiku. 7. TIRy. Poruszanie się rowerem po rosyjskich drogach to rosyjska ruletka. Jestem w szoku widząc ile TIRów przemieszcza się po tym kraju. Jest ich cała masa, rzeka aut sunąca po asfalcie. Dla kierowców jesteśmy niczym cyrk na kółkach – jedyni rowerzyści, którzy porwali się na taką trasę. Nic dziwnego, że kierowcy nie bardzo wiedzą, jak nas potraktować. Tutaj nikt poza miastami nie jeździ na rowerach. Nawet na wsiach rzadko kto wsiada na rower. Kierowcy TIRów niby są mili – trąbią na nas w geście powitania i informując o tym, że się zbliżają. Na tym się jednak kończy kurtuazja. To do nich należy asfalt, potrafią z prędkością ponad 90 km/h przejechać kilkanaście centymetrów od ciebie mimo wolnego pasa obok. Raczej nas nie potrącą, ale największym zagrożeniem jest pęd powietrza przejeżdżającego obok TIRa, który dosłownie wsysa ciebie wraz z rowerem pod koła tej gigantycznej bestii. Lepiej jest z kierowcami samochodów osobowych, którzy zachowują bezpieczną odległość. Ci niestety poirytowani naszym ślimaczym tempem potrafią wyprzedzić nas poboczem wzbudzając gigantyczne tumany kurzu, które musimy wdychać łapczywie łykając powietrze na podjazdach. Kurz i spaliny towarzyszą nam przez cały dzień, podobnie jak hałas, przed którym ciężko uciec (zatyczki do uszu lub słuchawki to podstawa). 8. HIV. Strach o zakażenie wirusem HIV to fobia Przema. Rosja słynie z dużej liczby zakażonych, a my bardzo często widzimy zużyte strzykawki z igłami wyrzucone na pobocze drogi lub w miejscach, w których biwakujemy. Rosjanie próbują walczyć z problemem narkomanii (np. w formie plakatów mówiących o niezgodzie na narkotyki), ale nie rozwiązuje to problemu igieł, na które można przez przypadek nabić się gdzieś w lesie. 9. Sprzęt. Od niego jesteśmy zależni jak nigdy dotąd. W Himalajach mieliśmy tylko namiot, plecaki i ubrania, trochę sprzętu fotograficznego i biwakowego. Psuło się wszystko. Tutaj dochodzą rowery i przyczepka. A wszystko to składa się z elementów, które łatwo mogą się zepsuć. Co chwila coś szyjemy i reperujemy powertejpem. Złapaliśmy kilka gum, eksplodowała nam jedna opona, zepsuła się lampka rowerowa, wygiął bagażnik. Drobne usterki, ale czy nie wydarzy się poważniejsza awaria? Oby to było blisko większego miasta, gdzie działają serwisy rowerowe… 10. Psychika To wszystko sprawia, że sypie nam się psycha. Chwile euforii zamieniają się w doła. Zmęczenie ciała sprawia, że stajemy się marudni i drażliwi. Łatwo wybuchają kłótnie o nic. Nie możemy od siebie odpocząć, co najwyżej możemy uciec dalej  na rowerze. To chyba wszystkie nasze największe obawy, które towarzyszą nam codziennie w naszej podróży. Pewnie w waszej głowie rodzi się pytanie: po co taki “coming out”? Po co w ogóle zdecydowaliście się na taką podróż, skoro tak wiele ryzykujecie? Przede wszystkim chcieliśmy się z Wami podzielić naszymi obawami. Napisać, że nie wszystko jest takie kolorowe, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje. A zdecydowaliśmy się na podjęcie takiego ryzyka, ponieważ dla nas droga jest celem. Dopóki strach nas nie paraliżuje, dopóty jedziemy do naszej wyśnionej Szambali, Ałtajskiej Mongolii. Ale chcemy też doświadczyć tego potu, krwi i łez, które zawsze towarzyszą trudom takiej podróży. Może to sprawi, że będziemy lepszymi ludźmi po powrocie? A niedługo wpis, który dla równowagi opisze zalety naszego podróżowania 😛

© 2014 – 2015, Wataha w podróży. All rights reserved/Wszystkie prawa zastrzeżone. Każda kopia musi być w widoczny sposób opatrzona oświadczeniem o treści: „Materiał ten pochodzi z bloga www.3wilki.pl”.

11 Comments